The National – wywiad ze Scottem Devendorfem

Henryk Mikołaj Górecki był dla was aż tak ważny? Podczas występu na ubiegłorocznym katowickim Ars Cameralis wykonaliście na jego cześć improwizację.
Scott Devendorf: – To był pomysł Bryce’a Dessnera, naszego gitarzysty, który jest klasycznie wykształconym muzykiem i fanem Góreckiego. O śmierci waszego kompozytora dowiedzieliśmy się w Katowicach podczas próby. Bryce od razu zaproponował, abyśmy zagrali coś w duchu Góreckiego. To był nasz mały hołd dla wielkiego twórcy.

Wasza muzyka wymaga dyscypliny. Często urządzacie sobie takie spontaniczne wycieczki?
– Okazjonalnie. Tylko wtedy, gdy coś nas poruszy. Wówczas jednak nie było dyskusji, należało uczcić tę postać.

Spóźniona kariera Góreckiego kojarzy mi się z waszą: dopiero w 2010 roku odkrył was niespodziewanie „Billboard” i inne media głównego nurtu. Tak sobie myślę, że to powinno się zdarzyć sześć lat temu, po premierze fenomenalnej płyty „Alligator”.
– Cud, że w ogóle się zdarzyło! To nawet zabawne, gdy po dekadzie grania określa się nas mianem new band. Są nawet tacy, którzy „High Violet”, czyli piąty album The National, uważają za nasz debiut! Ale pytasz pewnie o to, czy wtedy, sześć lat temu, byliśmy rozczarowani? Nie. Zaczynaliśmy od zera i nie mieliśmy żadnych ambicji komercyjnych. Cieszył nas każdy większy koncert, a „Alligator” i tak był przełomem. Przygarnęło nas Beggars Banquet, nasza pierwsza prawdziwa wytwórnia, bo od niedawna nagrywamy dla 4AD. Pojawiło się sporo pozytywnych recenzji. I zagraliśmy kilka dużych koncertów – dużych z ówczesnej perspektywy.

Obecne zamieszanie wokół The National zmienia tę perspektywę.
– I przyjmujemy to z radością. Mimo to ślamazarne tempo budowania kariery The National miało też swoje zalety. Fani mieli czas, by nawiązać z nami trwałą relację. My z kolei okrzepliśmy, nauczyliśmy się doceniać nawet najmniejsze sukcesy. I to zaczyna przynosić owoce.

Teraz stoicie u progu stadionowych koncertów. Przekroczycie ten próg czy po krótkiej wycieczce do świata wielkich mediów wrócicie do podziemia?
– Wszyscy się nad tym zastanawiamy (śmiech). Wielkie występy to dla nas wciąż abstrakcja. Aczkolwiek ostatnio podrasowaliśmy nasz show, aby miał w sobie coś z filmowej dramaturgii i sprawiał wrażenie większego. Pilnowaliśmy przy tym, by nie zatracić intymnej atmosfery koncertów – znamy nasze atuty. Chyba rzeczywiście przygotowujemy się na coś większego. Tak na wszelki wypadek.

W ubiegłym roku listą „Billboardu” co chwila wstrząsali wykonawcy zaliczani dotąd do alternatywy: LCD Soundsystem, Arcade Fire, Vampire Weekend, MGMT, Sufjan Stevens… I wy.
– To są skutki zmiany zwyczajów całego pokolenia. Obserwujemy to od wielu lat, ale dopiero teraz jak na dłoni widać efekt. Do głosu dochodzą ludzie, którzy doskonale wiedzą, że Sufjan Stevens czy LCD Soundsystem to najciekawsi autorzy współczesnej muzyki. Dochodzi jeszcze Internet i związany z nim niekończący się strumień opinii, recenzji, dyskusji, rekomendacji w rodzaju: „Musisz to usłyszeć!”. Wystarczy zerknąć na iTunes, by dowiedzieć się, co jest popularne w tym tygodniu czy miesiącu. Dodaj te wszystkie czynniki i okaże się naturalne, że niezależna muzyka przenika do mainstreamu. Ja nie mam z tym problemu.

A potrafisz wyjaśnić, dlaczego przełom przyniósł wam akurat „High Violet”?
– Na pierwszych dwóch płytach testowaliśmy rozmaite metody komponowania, szukaliśmy własnego brzmienia. Na kolejnych – „Alligator” i „Boxer” – byliśmy już niemal ukształtowani. „High Violet” to podsumowanie doświadczeń 10 lat. Łączy najlepsze elementy dwóch ostatnich albumów – dojrzałe aranżacje, dopracowane partie smyczków i klawiszy z surową energią pierwszych wydawnictw The National. To nasze brzmieniowe i kompozycyjne resumé.

W tej sytuacji odczuwacie jeszcze presję, by się zmieniać?
– Sami siebie popychamy do eksperymentów. Jednak podstawowe elementy pozostają niezmienne, to one tworzą kręgosłup The National. Często wynika to z przyczyn obiektywnych. Na przykład baryton naszego wokalisty Matta Berningera brzmi dobrze tylko w określonych rejestrach i tempach. Matt próbuje niekiedy śpiewać wyżej lub sięga po melorecytację, ale ostatecznie wraca na utartą ścieżkę.

Podsłuchujecie innych?
– Ostatnio wszyscy jesteśmy pod wrażeniem debiutu The xx. Odkryliśmy ich z pewnym poślizgiem. Nasza muzyka bywa duszna. To bardzo odświeżające usłyszeć coś tak pięknego, a jednocześnie przejrzystego, przewiewnego. A u mnie? Od wielu miesięcy dominuje elektronika, być może jako odskocznia od tego, czym zajmuję się na scenie.

A być może to element szerszego trendu? Przez dekady młodzi ludzie sięgali po gitary, kiedy zachciało im się robić muzykę – pewnie z wami było tak samo. Teraz to laptop jest pierwszym instrumentem.
– Rockowa formuła jest eksploatowana już od tak dawna, że coraz trudniej w niej o rzeczy oryginalne. Znajdź gitarę, znajdź bębniarza i piszcie piosenki – to sposób sprawdzony, ale czy nie prowadzi ciągle do tych samych rezultatów? Mała rewolucja byłaby więc mile widziana. Mnie fascynują ci wszyscy młodzi artyści programiści. Darzę szczególnym sentymentem naiwne, amatorskie podejście do tworzenia muzyki. Zapomnij o szkole muzycznej i długich godzinach spędzonych z instrumentem. Chwytaj za klawiaturę i rób muzykę.

W The National grają dwie pary braci: Dessnerowie, czyli ty i Bryce, oraz Scott i Bryan Devendorfowie. Jak to wpływa na zespół?
– Braterstwo trzyma nas razem. Każdy w naszej piątce ma zupełnie inny charakter, zwyczaje i wyobrażenia na temat tego, co dla naszej muzyki będzie najlepsze. To napięcie bywa kreatywne, ale…

No właśnie, jak wyglądają wasze kłótnie?
– Spory jednego z Dessnerów z którymś z Devendorfów pojawiają się bardzo rzadko. Częściej wybuchają konflikty na linii Dessner–Berninger z Devendorfem w roli sił pokojowych. Wiesz, Aaron pisze najwięcej muzyki, a Matt odpowiada za wokale i teksty. Dlatego to ich trzeba studzić, nim rozpętają poważniejszą awanturę.

Podobno wasza braterska czwórka przygotowuje szkice piosenek, następnie przekazujecie je Mattowi i cierpliwie czekacie?
– Tak. I z tego rodzą się największe kłótnie (śmiech). Bo zwykle jesteśmy zaskoczeni, a dużo rzadziej zadowoleni z rezultatów. A każdy przecież przywiązuje się do własnych pomysłów. Najgorzej, gdy Matt wraca z pustymi rękami i stwierdza, że w żaden sposób nie potrafił się odnieść do otrzymanego materiału. A my go oczywiście uważamy za fenomenalny.

Ile piosenek przygotowaliście z myślą o „High Violet”?
– Takich szkiców? Jakieś pół setki.

Ile przeszło przez filtr Matta?
– Oj, niespełna 20. Ale niektóre z odrzuconych partii przydały się potem w innych utworach.

W The National rządzi demokracja?
– Demokracja z pierwiastkiem autokratycznym (śmiech). Każdy z nas wnosi swój wkład w kompozycje i brzmienie muzyki, ale ostatecznie to Matt musi opowiedzieć się za utworem lub przeciw niemu. Jeśli stwierdzi: „Nie potrafię się w tym odnaleźć”, to przecież nie będziemy go przekonywać, że potrafi. Jego oceny nie da się pominąć. Za to my sporadycznie wetujemy jego teksty. Prosimy o zmianę wersu lub całej zwrotki i wtedy musi posłuchać.

Autor tłumaczy wam, co miał na myśli?
– Nigdy. Nie zawsze łapiemy przesłanie jego piosenek – tym bardziej że część tekstów Matt pisze z żoną – ale ta niejednoznaczność bardzo nam odpowiada. Matt cholernie przykłada się do pisania. Wielokrotnie przerabia teksty, szuka równowagi między tym, co zrozumiałe, tajemnicze…

…a ponure.
– Przeraźliwie ponure. Ale my to uwielbiamy!

Rozmawiał Mariusz Herma
„Przekrój” 8/2011

 

Fine.




Dodaj komentarz