Kurt Elling – The Gate (Universal)
Zachrypnięty Kurt Elling sam jeden wszedł na scenę i po chwili Sala Kongresowa utonęła w miękkich dźwiękach. Gdy po pierwszej owacji słał całusy, czułem się jak w Los Angeles za czasów Sinatry. Gdy przekomarzał się z bębniarzem, nie miałem wątpliwości, kto wygra tę wokalno-perkusyjną pyskówkę. Nic dziwnego, że utytułowany wokalista – dziewięć nominacji do Grammy, wielokrotne tytuły Głosu Roku od najważniejszych instytucji jazzowej krytyki na czele z „DownBeat” – okazał się jedną z najjaśniejszych gwiazd ostatnich Warsaw Summer Jazz Days. A gdyby jego struny głosowe były lepiej dysponowane? Strach myśleć, ale sprawdzić trzeba – 29 marca Elling wystąpi na deskach gorzowskiego Teatru imienia Juliusza Osterwy.
Ziewam, gdy słyszę o „wskrze-szaniu standardów”. Wprawdzie Elling na płycie „The Gate” interpretuje cudzą twórczość, lecz jak tu myśleć o nudzie, gdy album otwiera utworem King Crimson. Co więcej, przywraca go – mowa o „Matte Kudasai” – współczesności, bo oryginał z 1981 roku bardzo się niestety zestarzał. Dzięki Ellingowi odzyskałem dla siebie tę znakomitą przecież piosenkę.
Co wyróżnia go wśród tak zwanych wokalistów jazzowych? To, że jego inspiracje wykraczają daleko poza przedeptany już świat Armstronga i Sinatry. Jazzowe evergreeny Milesa Davisa („Blue in Green”) i Herbiego Hancocka („Come Running to Me”) przeplata Beatlesami („Norwegian Wood”) i przebojowym obliczem Earth, Wind & Fire („After the Love Is Gone”). I wszystkim odejmuje po kilka dekad, unikając przy tym największej pułapki uprawianej przez niego stylistyki – bohaterem pozostają piosenki, a nie głos wykonawcy.
„Przekrój”, luty 2010
W pełni z przytoczoną opinią sie zgadzam. Byłam na koncercie w Bielsku – Białej. Kurt Elling i zespół zachwycił wszystkich. Wokalistyka na najwyższym, dla wielu, niewyobrażalnym i niepowtarzalnym poziomie.