O kończeniu

CC:

Przyszedł mi do głowy temat (do rozwinięcia kiedyś na blogu albo w jakimś innym miejscu) pt. historia muzycznych rozczarowań. Bo oto zawsze (w ostatnim piętnastoleciu) gdy odkrywałem jakąś genialną płytę współcześnie funkcjonującego wykonawcy i miałem nadzieję, że oto znalazłem kogoś dla siebie, kogoś, kogo następne płyty będą mnie zachwycać tak samo,

– albo wykonawca zmieniał styl i nie trafiał już w taki sposób do mnie (Porcupine Tree, Radiohead, Sigur Rós, Newsom),
– albo odwrotnie, nagrywał kolejne, coraz bledsze kopie swojego arcydzieła (Mars Volta, Mogwai, do pewnego stopnia no-man i Silver Mt. Zion).

Więc zastanawiałem się, jaki zespół mnie ani razu nie rozczarował i w końcu znalazłem odpowiedź.

.
.
.
.
.
.
.
.

Landberk.

No tak, bo Landberk skończyli na swoim „Kid A”, na swoim „Ys”, na swoim „Signify”.

Natomiast inaczej niż Talk Talk skończyli nie z własnej woli (w sumie chyba nie wiadomo za bardzo, dlaczego skończyli) – i to jest najbardziej bolesne.

 

Fine.




25 komentarzy

  1. highfidelity pisze:

    Od Landberk niedaleko do Anekdoten. Swego czasu „Nucleus” był moją płytą miesiąca.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Swego czasu też przepadałem, ale odświeżyłem sobie ich dyskografię kilka miesięcy temu i entuzjazm trochę opadł. Mimo wszystko pozostają dla mnie numerem jeden wśród wszystkich zespołów bezpośrednio zakorzenionych w KC. Notabene KC robi teraz karierę w hip-hopie: najpierw Kanye, teraz Pharoahe Monch.

  3. airborell pisze:

    Nucleus jest piękny, ale Indian Summer jest zupełnie z innej bajki.

    Tragedią tej płyty było to, że nagrał ją zespół zaetykietkowany jako „progresywny” – prog-fani nie potrafili się nią zachwycić (na Progarchives album ma średnią ocen ledwie 3,61), gdy fani indie czy – w szczególności – slow-core’u, którzy powinni się nią zachwycić, nigdy o niej nie usłyszeli.

    Wpis mi ukradłeś, ale i tak go rozwinę :). Będzie jeszcze o tym, że życie fana muzyki jest jeszcze bardziej pełne rozczarowań niż życie kibica piłki nożnej.

  4. Kris pisze:

    Może dlatego, że tak wcześnie skończyli – nas nie rozczarowali? Indian Summer to album z innego świata – właściwie ciężko mi cokolwiek z nim porównać. A że tych albumów było tak niewiele, to i pamięć pozostała nienaruszona.

    Dziś – oby nie – gdyby się zebrali, dostalibyśmy pewnie kopię złej kopii, jak nie przymierzając Red Box (tak, wiem to inna liga, ale też dowód, że niekoniecznie powinno się wracać po latach).

  5. airborell pisze:

    Właśnie o to mi chodziło – jedyną metodą na uniknięcie rozczarowania jest ostateczne zamilknięcie.

  6. kkk pisze:

    >Notabene KC robi teraz karierę w hip-hopie: najpierw Kanye, teraz Pharoahe Monch.

    http://www.youtube.com/watch?v=ERChf3CzPEw

  7. Mariusz Herma pisze:

    O wow. Prawa do „ItCotCK” wygasły czy co?

  8. fripper pisze:

    @airborell

    Prog-fani też różni. W czasach licealnych sam się tak etykietkowałem i akurat wśród moich ówczesnych znajomych Landberk był bardzo lubiany a zwłaszcza „Indian Summer”. Mnie się ta płyta bardziej podobała niż płyta tego starego zespołu co się tak samo nazywał.

    A co do meritum: myślę, że problemem takich rozczarowań muzycznych jest często nadmiar własnych oczekiwań w stosunku do muzyki. Wiadomo, że się tego nie da uniknąć, ale chyba też warto do własnych pragnień nabrać pewnego dystansu i nie trzymać się ich przesadnie kurczowo, będąc jednocześnie bardziej otwartym na to co nam dany wykonawca przynosi na nowej płycie. A że nagranie genialnej płyty jest chyba dla każdego pewnym przekleństwem to inna sprawa, ale to w sumie dość oczywisty frazes.

    Zauważyłem też ostatnio, że wśród fanów Porcupine Tree zaczynają dominować wielbiciele „Signify” co mnie nieco dziwi. Dla mnie to bardzo nierówna płyta stanowiąca taki pomost pomiędzy dwiema stylistykami PT. Takie rozglądanie się i szukanie nowego kierunku, które momentami jest dość chaotyczne i niespójne. Tam oczywiście są wspaniałe momenty, ale nie przekonuje mnie jako całość. Wolę zarówno dwie płyty nagrane przed „Signify” jak i dwie po.
    No i mam straszną słabość do „On the Sunday of Life”.

  9. airborell pisze:

    Progfani też różni, w Polsce akurat zresztą ta płyta jest w kręgach progfanów całkiem popularna, na pewno w znacznym stopniu dzięki audycjom Piotra Kosińskiego, który ją uwielbiał i często grał. Co nie zmienia faktu, że ten album jakby nie trafił do swojej grupy docelowej.

    A co do meritum: oczywiście, że tak jest. Najczęściej zresztą nagranie genialnej płyty oznacza dojście do ściany na pewnej drodze poszukiwań – i można tylko z tej drogi zawrócić (jak, z wymienionych przedtem wykonawców, Radiohead czy Newsom), albo się samopowielać. Albo przestać nagrywać muzykę, jak Talk Talk.

    PS. Ja tam jestem fanem The Sky Moves Sideways. Kiedyś o tej płycie pisałem „album, jaki zawsze Pink Floyd chcieliby nagrać, gdyby umieli”.

  10. Kamil pisze:

    Fajny to był wątek, dzięki któremu odkryłem Landberk zresztą. A że zapomniałem nazwy zespołu, bo chciałem odświeżyć Indian summer, to musiałem go ponownie wyszukać heh Btw, które płyty Porcupine Tree i Sigur Ros tak zachwyciły? Przy drugim to pewnie będzie Agaetis Byrjun, ale przy pierwszym co? Signify czy wcześniejsze? Ja najbardziej lubię te z lat 91-95, a Signify to ostatnia w pełni interesująca, bo później Wilson zaczął nagrywać straszne nudy, z góra 2-3 przyzwoitymi songami na płytę. I nie wiem co ty masz z tym Amnesiacem :P

  11. Mariusz Herma pisze:

    Najbardziej Signify, ale przyległości aż do drugiego stopnia – Up the Downstair, The Sky Moves Sideways, Stupid Dream i Lightbulb Sun – niewiele mniej. Wilson z lat 90. wraz z wcieleniami no-man i Bass Communion to zdecydowanie jedna z najlepszych rzeczy, jakie IMO przydarzyły się tamtej dekadzie.

    Sigur Rós: AB, dosyć długo nic, ( ), bardzo długo nic, Von i reszta chronologicznie. A Ty?

    O Amnesiaku nic tutaj (we własnym imieniu) nie pisałem, o co chodzi? Bardzo lubię – jedna z niewielu płyt, po które pobiegłem na otwarcie sklepu w dniu premiery :-)

    A tymczasem zapuszczam Indian Summer, nie ma rady.

  12. Kamil pisze:

    Wilson był frapujący w latach 90., ale dla mnie wszystkie swoje triki wyczerpał do czasu Signify. Trudno jednak polemizować z Wish You Were Here’ostwem The Sky…, tym bardziej, że koleś robi to w formie post-rave’owskiego misterium. No i ta psychodela, szczególnie dająca czadu na Up the Downstair, jego chyba najrówniejszej propozycji. Gdzieś to wyparowało później, bo chciało mu się grać czyste progi i metale. Ale Signify odświeżam, bo może teraz mocniej załapie.

    Bass Communion ze wstydem przyznam, że ciągle w całości nie wysłuchałem, ale mi przypomniałeś, więc to zrobię. No-Man na Flowermouth i Wild Opera to rzecz faktycznie ciekawa, z akcentem na ten pierwszy tytuł, bo mniej rozstrzelony. Zawsze mnie jednak ciekawiło to:

    „Pierwsze muzyczne arcydzieło XXI wieku
    Tak zawartość tej płyty skomentował stary znajomy, który teraz czytając własne słowa zapewne się uśmiecha. Bo dzisiaj obaj wiemy, że miał rację.”

    Czyli jednak Kid A to nie muzyka :P

    Sigur Ros podobnie. AB rządzi, później jest duuuża przerwa, no i trafia się (), tuż za nim Takk, potem same I don’t remember, I don’t bother to listen it again. Von ciągle mi się nie chce sprawdzać.

    Z tym Amnesiacem tak wywnioskowałem, gdy napisałeś o rozczarowaniach po szczytach artystycznych, ale pewnie chodziło Ci o Hail To The Thief, bo to jednak zwrot z kursu spory, choć bardzo udany na swoich prawach. Ja może nie leciałem do sklepu (choć myślałem o tym), ale pamiętam teledyski, nagrywanie na kasety i ciągłe powtórki. Właściwie tv sama je nieustannie nadawała, więc nie trzeba było odpalać vhsu.

    U mnie poleciało Indian Summer. Nie mam myśli typu „to jest to”, ale bez wątpienia jest to coś. Szkoda, że wokal często odstaje – ten ang. jest daleki od perfekcji, co jakoś zawsze mnie razi. A szkoda, bo linie melodyczne kolesia są bardzo udane. Muza jednak nigdy nie przestaje być hipnotyzująca.

  13. Mariusz Herma pisze:

    „Gdzieś to wyparowało później, bo chciało mu się grać czyste progi i metale.”

    W międzyczasie był jeszcze pyszny psychodeliczny poprock. The Rest Will Flow, Trains, Buying New Soul, Pure Narcotic – dla mnie piosenkowe doskonałości. W ogóle zabawnych czasów dożyliśmy – w newsletterze AllMusic nowa solówka Wilsona wyeksponowana obok nowego Thoma Yorke’a. Szkoda, że o kilkanaście lat za późno.

    A jeśli chodzi o Bass Communion, to polecam dwójkę, bo najrówniejsza. No i tam znajduje się 16 Second Swarm. Wejście głębi w połowie to jeden z moich ulubionych momentów muzycznych ever (oczywiście nie należy przewijać).

    „Czyli jednak Kid A to nie muzyka :P”

    Ależ muzyka, jeno z XX wieku :-)

    Gdzie w 2001 roku puszczali teledyski z Amnesiaka?

  14. Kamil pisze:

    Wymienione piosenki to za mało, bo ja jestem albumowiec :( Ale jak wcześniej pisałem, zdarzały mu się wyjątki.

    Z Bass Communion tak zrobię, mam chyba nawet ją na wishliście na RYMie od dawna. Przewijać nie zamierzam :)

    Nie pamiętam jakie wtedy MTV odbierałem, ale Viva2 jeszcze wtedy istniała bodajże, więc obstawiam, że na tej stacji puszczali. „Pyramid Song” leciało w kółko. „Knives Out” radziło sobie nie gorzej. Na Vivie to nawet kiedyś Neurosis puszczali jakieś wywiady i songi, więc tam można było trochę zacnych rzeczy usłyszeć.

    Btw, bo od dawna mnie to ciekawi. Ty nie utrzymujesz się tylko z samego dziennikarstwa? Bo gdzieś pisałeś o nie stosowaniu tej zasady.

  15. Mariusz Herma pisze:

    „Pyramid Song” to nawet z TVP pamiętam.

    Jakiej zasady? W 80-90% zdecydowanie z dziennikarstwa i okolic (np. warsztaty), choć ostatnimi czasy właściwsze staje się Twoje określenie „nie utrzymujesz się” :-)

  16. Kamil pisze:

    Dziennikarstwo umiera albo inaczej – nie zarobisz na nim, jeśli nie masz znanego nazwiska czy dobrych znajomości. Wystarczy zobaczyć dziś, jak jacyś debile oferują 4 zł za napisanie 1000 znaków :) A fachowców to my mamy jak na lekarstwo. Ja z kręgu muzycznego czytam tylko Ciebie i Bartka (jedyni jesteście na poziomie anglosaskim, jeszcze Księżyk mi odpowiadał, jak coś trafiłem jego). W filmach jest lepiej, ale weź się przebij – straszna bitwa jest o jakiekolwiek wolne miejsca.

    Jakie warsztaty prowadzisz? W sumie nigdy nie słyszałem twojego głosu, a jakieś małe zdjęcie w necie krąży. Człowiek enigma :) Bo Bartka to nie sposób nie zauważyć.

  17. Mariusz Herma pisze:

    Ale sobie wybrałeś nagłówek, żeby o takich sprawach dyskutować :-)

    Jeszcze jest parę miejsc, gdzie można stukać wierszówki, ale sam (poza lenistwem) chyba zbyt często zadaję sobie pytanie: po co? Bo jeśli dla pieniędzy, to lepiej od razu przeskoczyć w PR albo np. zająć handlem domenami – też siedzi się przy laptopie i słucha muzyki.

    Warsztaty tu i tam, gdzie zaproszą. Ostatnio spędziłem 10 godzin z uczestnikami Akademii Menedżerów Muzycznych i to było fascynujące spotkanie. Tak nakręconych muzyką ludzi, tak wierzących w jej przyszłość dawno nie widziałem. Przeciwieństwo sieciowych lamentów.

  18. Kamil pisze:

    Hehe nagłówek symboliczny, bo jednak o kończeniu ;)

    No tak, dziś PR to najlepsza opcja dla dziennikarzy. Sporo moich znajomych tak robi, ja trochę przez swoje lenistwo na razie utknąłem w swojej rodzimej miejscowości, ale główny problem był z Wrocławiem – kiepskim miejscem, jeśli chodzi o możliwości. Tam sami informatycy. Sporo znajomych uciekło z niego.

    Ciebie nie skusiło na PR? Handel domenami brzmi świetnie, skoro można takie rzeczy na luzie robić :P

    To mnie zaskoczyłeś tym optymizmem ludzi z AMM. Być może to chwilowe, ale kto wie.

  19. Mariusz Herma pisze:

    Jak to jest z tym Wrocławiem, że patrząc z zewnątrz kwitnie – także kulturalnie – a jednocześnie ludzie wybywają z niego? I na czym konkretnie „utknąłeś”?

    PR ani trochę, ale mam w zanadrzu kilka niemuzycznych planów B. Oby się nie przydały :-)

  20. Kamil pisze:

    Jeżeli masz kasę, to możesz świetnie żyć we Wrocławiu. Festiwale filmowe, arthouse’owe kino na cały rok, dużo klubów itd. Ale właśnie z zewnątrz, bo obraz jest tak naprawdę inny – wszechobecny wyzysk, jakieś nigdzie nie prowadzące praktyki czy staże, zbierasz niby doświadczenie, ale nie przekłada się to raczej na możliwości zatrudnienia się w sensownym miejscu. Oczywiście nie zawsze tak jest, ale nie ma żadnej gwarancji. Jeżeli nie ma kto ci pomóc finansowo, żeby mieć czas na zbieranie „doświadczenia” to pozostaje praca kompletnie inna od tej, co chciałeś wykonywać. Dziś studia nic nie znaczą. Chyba, że po budownictwie czy informatyce.

    Utknąłem w sensie, że nie wiem co mam robić dalej. Raczej na powrót do Wrocka się nie zanosi, bo chciałem iść na PR do jednego miejsca, ale w moim zasięgu była tylko kasa biletowa :D Pisze dla jednego magazynu, okazjonalnie dla jednego serwisu, ale o ile w pierwszym coś tam płacą (niestety to dwumiesięcznik), to w drugim mam jedynie książki za free. A z innymi źródłami ciężko. Mój kumpel działa jako freelancer i mu to fajnie idzie, ale on sobie jakoś wyrobił nazwisko. Generalnie mało osób działa tak sprawnie jak on.

    Co do twoich planów – byleby w miarę szło po twojej myśli. Jeśli zaczniesz głodować, to źle. Ale chyba nie grozi :)

  21. Mariusz Herma pisze:

    Być może wiem, o którego kumpla chodzi – albo jest ich dwóch.

    Gdy wchodziłem do tej branży, to ze świadomością, że ona się kończy i ile uda się pociągnąć, tyle szczęścia. Tym większy mój podziw dla tych, którzy próbują startować teraz. Bo jest trochę tak, jak z muzyką: niby łatwiej niż kiedykolwiek (publikować – wszyscy przyjmą twoje teksty, media się mnożą, odbiorców mnogość), a zarazem cholernie trudno (zarobić – bo przyjmą/przeczytają za darmo lub półdarmo). Ostatecznie wyjdzie nam to na dobre, ale okresy przejściowe między starym a nowym porządkiem bywają trudne. W każdym razie powodzenia, odnajdź się w tym, w czym najbardziej się nam przydasz :-)

  22. Kamil pisze:

    Dzięki. Na razie moje teksty miały raczej spoko odzewy, więc fajnie byłoby to kontynuować. I najlepiej – ciągle się ulepszać i z tego żyć :)

    Ciekawe kiedy okres przejściowy się skończy. Możliwości jednak będzie mnóstwo, gdy to się unormuje tak jak trzeba.

    Zmieniając temat – słuchałeś „The Soft Bulletin” w wersji winylowej? Zawsze lubiłem ten album, ale właśnie skończyłem ripa i jestem zachwycony – znacząco lepiej to brzmi, jest sensowniej poukładane. Mogli tak od razu. Bartek o tym wyczerpująco pisał i podzielam jego zdanie w 100%. Nawet myślę nad oceną 6/6, a wcześniej było takie słabsze 5/6

  23. Mariusz Herma pisze:

    A nie miałem okazji, spróbuję nadrobić. Pitchfork wypuścił właśnie 45-minutowy dokument o „The Soft Bulletin”:
    http://youtu.be/widmy3lqT_w

  24. Kamil pisze:

    Super. Dzięki za link. Nie wiedziałem, że Pitchfork takie rzeczy robi.

  25. Eugeniusz pisze:

    UL/KR

Dodaj komentarz