Radiohead – The King of Limbs (self / XL)
Najłatwiej Radiohead pochwalić za to, czego nie robią: nie powtarzają się, nie komercjalizują, nie brną w puste eksperymenty, nie cytują nikogo i z nikim się nie ścigają. Nikomu się nie podlizują. A im bardziej tego wszystkiego nie robią, tym lepiej się bawią.
Wydana znienacka w sieci ósma płyta Radiohead brzmi tak, jakby nagrał ją Thom Yorke bez udziału reszty zespołu, na laptopie, nawet gitary spychając na plan drugi. „The King of Limbs” to w istocie zestaw pętli – najdłuższa trwa szesnaście sekund („Codex”), najkrótsza tylko dwie („Feral”) – z dogranymi wokalami. Generowana perkusja, generowany bas i aranżacje zmontowane metodą kopiuj-wklej. Gdyby Yorke rapował, byłby to futurystyczny album hip-hopowy. Gdyby śpiewał o oktawę niżej, otrzymalibyśmy kolejną płytę Massive Attack. Gdyby na okładce podpisał się sam tylko wokalista, uwierzylibyśmy, że to następca jego solowego debiutu „The Eraser”.
O istnieniu „The King of Limbs” dowiedzieliśmy się w walentynki na pięć dni przed premierą, którą potem przyspieszono jeszcze o dobę. Pierwsze recenzje albumu dostępnego tylko w formie plików muzycznych – płyta CD pojawi się pod koniec marca, a pękate wydanie specjalne w maju – widziałem po dwóch kwadransach, choć płyta trwa 37 minut. Potem sieciowa opinia publiczna miotała się pomiędzy ekstazą i oburzeniem. Jedni, już w sobotę rano, argumentowali, że płyta wymaga czasu (zgoda). Inni narzekali, że stan umysłu przed i po przesłuchaniu pozostaje bez zmian (zgoda). Niemal wszyscy przyznawali, że Radiohead świadomie nagrało album z założenia nieważny: nie zadziwia wizją muzyczną, nie zachwyca estetyką ani emocjami.
I wydaje się niekompletny. Osiem utworów miałoby im zająć aż cztery lata? Dlaczego płytę zamyka utwór „Separator” zawierający zdanie: „Jeśli myślisz, że to koniec, to się mylisz”? Czymkolwiek jest „The King of Limbs”, to bardzo porządny album. Prawdopodobnie najgorszy, jaki jest w stanie nagrać ten znakomity zespół.
„Przekrój”, 9/2011
Sięgając po terminologię z Nolana, ja to widzę tak:
– zapowiedź albumu to obietnica. Faktyczna jego zawartosc to zwrot. Czekamy na prestż?
Ja się mogę pod tą recenzją podpisać rękami i nogami. To drugi solowy album Yorka, nic dodać, nic ująć. Liczę na kolejne niespodzianki zespołu, które odsuną na bok spory niedosyt.