Toro Y Moi – Underneath the Pine

Toro Y Moi – Underneath the Pine (Carpark)

 

Premiera poprzedniego albumu Toro Y Moi „Causers of This” zbiegła się z apogeum mody na chillwave, czyli gatunek zrodzony z wspominania i przetwarzania lat 80. przez osoby zbyt młode, by tę dekadę rzeczywiście pamiętać. Kolejną płytą Chaz Bundick – do niedawna twórca samodzielny, dziś raczej lider zespołu – postanowił dowieść, że dobre płyty potrafi także pisać, a nie tylko pięknie kleić z cudzych sampli.

„Underneath the Pine” – tytuł nawiązuje tyleż do żywej sosny co do wieka trumny – istotnie ze stylistyką chillwave nic nie łączy. 24-letni sypialniany producent z Południowej Karoliny dobrał sobie prawdziwy zespół i napisał prawdziwe piosenki, z których znakomicie udały mu się dokładnie trzy: z lekka funkujące „New Beat”, eksperymentujące z harmonią „Go With You” i chwytliwe „Still Sound”. Reszta materiału każe powątpiewać w kreatywność autora, a okazjonalnie jego dobry smak. Ale własne założenia zrealizował: żadnych sampli i studyjnych fałszerstw, żadnych stylistycznych czy chronologicznych jednoznaczności, a jeśli kombinować, to tylko na żywo. I na żywo będzie się go pewnie lepiej słuchało, chociażby na dwóch majowych koncertach w Warszawie, Poznaniu i Krakowie.

„Przekrój”, 10/2011

 

Fine.




14 komentarzy

  1. lkonatowicz pisze:

    A o co chodzi z tym dobrym smakiem?

  2. Mariusz Herma pisze:

    Pitolenie (zwrotki „How I Know”), fuszerka („wokalizy” w „Got Blinded”), nuda („Divina”, nawet nuta pedałowa nie ratuje sytuacji), ogólna masakra („Light Black” wzdłuż i wszerz, kompozycyjnie i wykonawczo), Niewiarygodnie Kiepska Forma Wokalna („Before I’m Done”), mniej więcej o to. W sensie: jeśli masz jako-taki smak, to wypadałoby wyłapać płycizny i z nich zrezygnować. Chyba że taki był zamysł („lo-” wszystko) – spoko, to tylko moje zdanie.

    W recenzji nie zmieściłem wzmianki o świetnej sweep-końcówce „Good Hold”, ale pisałem o tym gdzieś na blogu.

  3. lkonatowicz pisze:

    Kurde, mam wrażenie, że kompletnie inaczej słyszymy muzykę (vide hooki na „My Beatiful…”, gdzie ich dla mnie niemal nie ma).

  4. Mariusz Herma pisze:

    No raczej, wystarczy porównać nasze podsumowania 2010. Daleko byśmy nie zaszli na wzajemnych rekomendacjach :-)

  5. lkonatowicz pisze:

    Ja nie twierdzę, że Bundick sra złotem w każdej sekundzie, ale zarzuty o pitolenie, fuszerke i „ogólną masakrę” są dla mnie z kosmosu. Za to rozumiem, że coś może tu nudzić.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Ok, wersja soft (choć nie wiem, w czym „nuda” lepsza od „pitolenia”):

    Nuda (zwrotki „How I Know”), nuda („wokalizy” w „Got Blinded”), nuda („Divina”, nawet nuta pedałowa nie ratuje sytuacji), nuda („Light Black” wzdłuż i wszerz, kompozycyjnie i wykonawczo), nuda („Before I’m Done”).

  7. lkonatowicz pisze:

    Ciężkie są kwestie odbioru muzyki, ale np. to http://www.youtube.com/watch?v=FvktgScfRwU nie jest dla ciebie nuda i pitolenie?

  8. Mariusz Herma pisze:

    W pierwszych 60 sekundach mam trzy rzeczy, które sprawiają mi przyjemność. Zmysłową: bas i gitary, i – że tak powiem – umysłową: osławiona trąbka. Melodia wokalu to też nie jest pitolenie (odruchowe lanie muzycznej wody), przeciwnie – sympatyczna wędrówka po pięciolinii. Porównaj to z „Light Black”, którego logika kojarzy mi się dokładnie z tym: http://www.youtube.com/watch?v=TZ860P4iTaM

    Ciężkie. Ale przynajmniej można pogadać.

  9. lkonatowicz pisze:

    Dla mnie partia gitary w tym utworze Harvey i melodia wokalna to właśnie esencja pitolenia, lania wody. Nie potrafię sobie wyobrazić, że można skomponować coś bardziej nudnego. „Light Black” to z kolei nie jest dla mnie pitolenie, i z pewnością nie jest masakra, to coś jak by wziąć jakiś utwór Stereolab i go skompresować (brzmieniowo, strukturalnie). Rozumiem, że to może brzmieć nudno, albo chaotycznie (no i to jest typowy track albumowy, pełniący tam konkretną rolę, nie do słuchania osobno), ale sądze, że to jest urzekające i ciekawe pod względem tekstur.

  10. Rafał pisze:

    W maju pojawi się również w Krakowie. To tak by czepiać się szczegółów.

  11. pszemcio pisze:

    mnie Underneath the Pine urzekło, mielizn nie stwierdono

  12. Mariusz Herma pisze:

    Rafał – no tak, tekst drukował się, gdy nie było jeszcze o tym wiadomo. Dzięki za zwrócenie uwagi.

    Łukasz – jeśli ta gitara jest dla Ciebie pitoleniem, to właśnie skreśliłeś 1/3 klasyki rocka na czele z „Like a Rolling Stone” i „Lucy in the Sky with Diamonds”, no i spory kawał poważki. Chyba że problemem jest sposób bicia, niedbały faktycznie, to rozumiem, aczkolwiek u Dylana nie ma lepiej. Tak czy inaczej zazdroszczę, zawsze lepiej się cieszyć niż tłumaczyć z nieszczęścia. Dobrej zabawy na koncercie. (Sam też spróbuję się wcisnąć do Powiększenia).

  13. lkonatowicz pisze:

    U Dylana masz przede wszystkim gigantyczny hook wokalny, który tam też powtarzają instrumenty. U Harvey masz tę gitarę na pierwszym planie, nie towarzyszą mu żadne ciekawe treści (w ogóle na całym albumie ich brak, ale to inna sprawa) i jest to bardzo wątły motyw centralny. No ale dość może o Harvey w tym wątku.

  14. artur pisze:

    Na hookach, sposobie bicia i na innych dostępnych tylko dla wybranych niuansach się nie znam. Muzyki słucham od ponad 30 lata z niesłabnącym zapałem. Toro debiutu wysłuchałem i… oniemiałem. Ja rozumiem, że młode pokolenie się nudzi, że rewolucji żadnej nie przeżyło, że milicjanci nie mieli okazji ich spałować i że ogólnie świat zastygł w nudzie, ale nie oznacza to, że geniuszem należy okrzyknąć, gościa, co posklecał muzykę (choćby i genialnie) i jeszcze powiedzieć, że to piękne melodie są. Jak słucham debiutu Toro, to od razu mam przed oczami całą „klasykę” polskiej kinematografii z lat 70. Chodzi o filmy klasy „B” i muzykę tam zawartą. Myślę, że ówcześni kompozytorzy jakby posamplowali swoje arcydzieła dziś na nowo, to pobiliby Toro na głowę.
    Nuda jest straszna, ale nie mówcie mi, że wracanie do czegoś, co było i co uchodziło za przykład złego smaku dziś może zbawić muzyczny świat. Problem w tym, co opisał Mrożek w „Tangu”. Wszystko już było, rewolucje upadły nie ma się przeciw czemu buntować, więc i Toro może zostać geniuszem. Sądzę, że jak tak dalej pójdzie, to za kolejne 30 lat jakiś inny artysta dokona sampli z sampli Toro, albo jakiś inny Muzyk zza wody odkryje dźwięki łudząco podobne do disco-polo i twórczo to przerobi, zasługując na miano klasyka. Tak czy inaczej wolę pitolenie PJ niż pitolenie wszystkich wyznawców Toro. A i jeszcze jedno, Toro słucham i niektóre rzeczy mnie bawią i je lubię, ale w życiu nie postawiłbym na niego, jako Supermena nowej muzyki. Zresztą Ci, co go dziś noszą na rękach za kilka lat będą mieli nowego idola, nowego Zbawcę Muzyki. A o Toro tylko wzdychać będą – świetnie się zapowiadał…

Dodaj komentarz