Na powitanie wiosny zwykliśmy rozmawiać (’10, ’09) o Talk Talk. Przedziwna więź łączy Talk Talk z Japan. Wystarczy prześledzić ewolucję obu grup: rozpoczynały karierę od noworomantycznych inspiracji, supportowania dziwnych w tym kontekście grup (odpowiednio Genesis oraz The Damned) oraz prób przypodobania się – dźwiękiem i wyglądem. A następnie przestawiały stery ku – witajcie o Beatlesi i Radiohead, witaj o Górecki i Pärcie – mądrości muzycznej.
Rozpad Japan przerwał dojrzewanie zespołu w 1982 roku gdzieś na etapie „The Colour of Spring”, tuż przed wydaniem znakomitej koncertówki „Oil on Canvas”. Wspaniały ciąg dalszy dopisali jednak w 1991 roku już pod nazwą Rain Tree Crow. A „Rain Tree Crow” opowiada tę samą historię, co „Spirit of Eden”, tyle że w innym języku.
Więź trudna do uchwycenia, ale mocniejsza nawet łączy Hollisa z Sylvianem. Obu twórczość odrywała od traum codzienności, obaj zmienili siebie i swoją muzykę nie do poznania, stronią od tych, którzy ich kochają, a kocha się ich (albo nienawidzi) obu jednocześnie. Jeśli spotkałem kogoś, kto z tych dwóch ubóstwiałby tylko Hollisa, to dlatego, że nie zabrał się dotąd porządnie za dyskografię Sylviana, choćby jej piosenkową frakcję.
Uderz w Hollisa, odezwie się Sylvian. Znacie inną taką parę?
Porównania odżyły po premierze „Manafonu”, bo Sylvianowe podejście do brzmienia okazało się podążać tropem solowego Hollisa – może bez elementu obsesji. Strategię kompozycyjną Sylvian zaczerpnął wprost z wielogodzinnych improwizacji późnego Talk Talk. Sylvian zdaje się zresztą zaspokajać – częściowo i część – tych, którzy po trzynastu latach ciągle liczą czekają na Hollisa powrót z Edenu.
Ostatnim publicznym miejscem, w którym Hollisa widziano – jakieś dwa-trzy lata temu – miała być kasa marketu spożywczego w południowo-zachodnim Londynie, konkretnie w Wimbledonie, gdzie robił zakupy ze swoim nastoletnim synem. Rozpoznać go podobno wciąż nietrudno: szczupły, elegancki, wygląda zdrowo, żadnych oznak starości.
Może jednak coś nagra?
Tak jak pod wieloma starszymi kawałkami na YouTube wszyscy narzekają na Justina Biebera, tak pod wszystkimi kawałkami/live’ami Talk Talk ludzie wykrzykują: „Mark Hollis wróć!”.
O! W Ziemi Niczyjej o Talk Talk, więc to dowód, że faktycznie jest wiosna. W tym roku wyjątkowo na ten wpis czekałem, bo choć bardzo lubię zimę, tym razem naprawdę miałem dość.
W dodatku przeczytałem rzeczy, z którymi się zgadzam w stu procentach i nieraz sam o tym myślałem. Tak jak wyżej napisane jestem fanem obu panów, a korelacje między nimi idą nawet jeszcze dalej. Otóż jeśli naczelna płytą wiosny jest „Colour of Spring”, to (przynajmniej u mnie) naczelną płytą jesieni jest „Secrets of the Beehive” z „September” na czele.
Nie do końca może bym się zgodził, że „Tin Drum” odpowiada „CoS”. To jednak raczej trochę wyżej niż „It’s My Life”, ale nie aż tak.
Natomiast dalszy rozwój Japan był nie tylko na RTC i solowych płytach Sylviana, ale też samodzielne projekty Karna, Jansena czy Barbieri by pod to podchodziły.
Jeszcze ciekawsza wydaje mi się więź między Talk talk a Radiohead. Choć inna muzyka zupełnie to jednak rozwój artystyczny obu grup niesamowicie podobny i podobne problemy z niego wynikają. No bo:
-„The Party’s Over” to początki niepozorne jak „Pablo Honey”
-„It’s My Life” to poziom „The Bends”
-„CoS” to Talk Talkowe „OK Computer” (tak tak!)
– Dyptyk dwu ostatnich płyt jest jak „Kid A”/”Amnesiac”.
To pewnie mało odkrywcze spostrzeżenia, ale warte odnotowania.
Na swoich ostatnich płytach zespół Hollisa stopniowo zbliżał się do ściany, czyli do podobnego etapu jaki miał Malewicz, kiedy malował białe kwadraty na białym tle. Dalej już jest tylko cisza. Zdaje się zresztą, że sam Hollis mówił coś podobnego w wywiadach. W tym kontekście, można stwierdzić, że nie nagrywając nic, jest po prostu cholernie konsekwentny.
Za to Radiohead zderzyli się ze ścianą, odbili od niej i zaczęli cofać. W przeciwieństwie do wielu nie mam im tego za złe, ale pokazuje to pewien problem tak radykalnego rozwoju artystycznego. W pewnym momencie już tylko można milczeć, albo się powtarzać.
@ „Nie do końca może bym się zgodził, że „Tin Drum” odpowiada „CoS”. To jednak raczej trochę wyżej niż „It’s My Life”, ale nie aż tak.”
Pisałem o „Oil on Canvas” :-) To „tylko” koncertówka, ale akurat dla tego zespołu jest IMO najważniejszą w całej dyskografii.
@ „Natomiast dalszy rozwój Japan był nie tylko na RTC i solowych płytach Sylviana, ale też samodzielne projekty Karna, Jansena czy Barbieri by pod to podchodziły.”
To prawda, ale łatwo możemy się w tym pogubić: Barbieri z JB / JBK, Barbieri z Bownessem (cudowny), z no-man, z Porcupine Tree, z Anją Garbarek, solo… Oddalamy się już za bardzo od naszego zespołu. Na pewno możemy za to uwzględnić Nine Horses.
@ „W tym kontekście, można stwierdzić, że nie nagrywając nic, jest po prostu cholernie konsekwentny.”
Zgoda. Miałem podobne przemyślenie przy pisaniu: że Hollis niejako ciągle pozostaje aktywnym muzykiem, ciągle „nagrywa” – ciszę właśnie. A swoim milczeniem inspiruje pewnie bardziej, niż gdyby nagrywał kolejne mniej lub bardziej udane płyty.
„Uderz w Hollisa, odezwie się Sylvian. Znacie inną taką parę?”
Znam trójkąt: Scott Walker – David Sylvian – Mark Hollis.
Im bardziej zagłębiam się w twórczość tego pierwszego, tym większe podobieństwa doń widzę u tych ostatnich.
@ firpper
„Na swoich ostatnich płytach zespół Hollisa stopniowo zbliżał się do ściany, czyli do podobnego etapu jaki miał Malewicz, kiedy malował białe kwadraty na białym tle. Dalej już jest tylko cisza”
Interesujący zbieg okoliczności :)
Co do „Oil on Canvas” to źle zrozumiałem. Pewnie faktycznie to najlepsza płyta Japan (konecrtówka – ale wiele grup moim zdaniem najlepsze miało właśnie koncertówki), chociaż nawet tu nie ma jeszcze tego poziomu co „CoS”. Inna sprawa, że to jest naprawdę wyjątkowa płyta.
Oczywiście wszystkie trzy ostanie płyty Talk Talk są rewelacyjne i przełomowy tak naprawdę jest dopiero „SoE”, ale ta wiosenna ma coś takiego, że się ją bardzo lubi:)
Ten wpis zainspirował mnie do refleksji co do tego, którego z Panów (Hollis – Sylvian) bardziej lubię i musiał wybrać, gdyby mi grożono bronią. Wybrałbym Sylviana bo jednak jest mi bliższy. Ale gdybym musiał wybrać jedną płytę, w którą angażował się któryś z panów, to wtedy wybrałbym właśnie „CoS”.
Z Sylvianem mam taki problem: genialny artysta, ale nie ma chyba żadnej płyty od początku do końca naprawdę wybitnej. Najbardziej boli mnie to przy „Gone to Earth”, bo tam jest kilka jego najwspanialszych momentów, ale jako całość płyta jest za długa i zbyt dużo jest rzeczy niezbyt przemyślanych.
Z płyt post Japanowych, obok Nine Horses, warto jeszcze wymienić „Slope” Jansena – a to rzecz często pomijana.
„CoS’ ma tylko jedną wadę – nie zmieścił się tam „It’s Getting Late in the Evening” (przepiękny). Tymczasem ten utwór i takie jak „John Cope” czy „Pictures of Bernadette” pokazują, że przejście z estetyki „CoS” do późniejszej było bardziej płynne, niż może się wydawać.
@ „chociaż nawet tu nie ma jeszcze tego poziomu co „CoS””
Momentami jest, ale grają też stare kawałki i wtedy jest średnio. Gdyby wtedy weszli do studia… No ale nie weszli.
@ „Z Sylvianem mam taki problem: genialny artysta, ale nie ma chyba żadnej płyty od początku do końca naprawdę wybitnej.”
Nic dodać.
[…] też najstarsza tradycja Ziemi Niczyjej, rozpoczęta w 2009 roku i podtrzymywana w 2010, 2011, 2012 i 2013 roku, w ubiegłym pauzowała tylko pozornie. Może i ptaki rozpierzchły się […]