Przyjeżdżasz wreszcie. I to z największym show w swojej karierze.
Przygotowaliśmy projekcje, kompletną choreografię, sam zespół jest ogromny. Chodzi o zaangażowanie wszystkich zmysłów. Sceniczny design nawiązuje do twórczości Royala Robertsona, amerykańskiego artysty-outsidera. Cierpiał na schizofrenię, zmarł 14 lat temu. Poddaliśmy jego obrazy trójwymiarowej obróbce, ale zainspirował też dekoracje i kostiumy.
A taniec?
Jest krzyżówką instruktażu aerobiku z kanciastymi ruchami rodem z lat 80. Coś w duchu Janet Jackson. Entuzjazmem zaraził nas jej brat Michael. Po obejrzeniu dokumentu „This Is It” postanowiliśmy, że idziemy na całość, nie będziemy stosować żadnych półśrodków. Każdy koncert zagramy każdy tak, jakby miał być naszym ostatnim.
Skąd to wszystko się wzięło? Byłeś dotąd kojarzony z intymnymi, w dużej mierze akustycznymi koncertami.
Moja nowa płyta „The Age of Adz” opowiada o sprawach ciała: o wrażeniach zmysłowych, zdrowiu i chorobie. To muzyka angażująca fizycznie. Nasz show ma być swoistą terapią ruchową. Dzięki choreografii zyskujemy także świadomość tego, co komunikujemy publiczności. Jesteśmy bardziej autentyczni, a przy tym – na swój sposób – hojni, bo dajemy z siebie więcej.
Towarzyszy temu najbardziej skomplikowana muzyka w twojej karierze. Liczyłeś instrumenty?
Dwa zestawy perkusyjne, cztery lub pięć keyboardów i tyle samo gitar – nie licząc basowej – fagoty, syntezatory, banjo, trzy puzony… Długo by wymieniać. Na etapie prób panował jeden wielki chaos. Sama logistyka zabrała nam mnóstwo czasu, a równolegle pracowaliśmy z choreografem. Ale macie szczęście, bo cały show przećwiczyliśmy już w Ameryce.
Co wydarzyło się przed tą ostatnią płytą? Dotąd ewoluowałeś. Teraz w twojej muzyce doszło do rewolucji.
Z premedytacją zerwałem z dotychczasowym podejściem do komponowania, które sprowadzało się do trójcy: gitara, banjo, pianino. Zakazałem sobie fizycznego kontaktu z tradycyjnymi instrumentami. Co mi zostało? Eksperymentowanie za pomocą komputera, syntezatorów i z automatem perkusyjnym. Na początku czułem się jak upośledzony. Byłem bezsilny, kompletnie zagubiłem się w technologii.
Czemu miał służyć ten masochizm?
Wyleczył mnie ze strachu przed ryzykiem. Wielu muzyków popada w rutynę, bo daje im ona poczucie bezpieczeństwa. Mają tak zwane własne brzmienie, własny styl i potrafią zbudować na tym całą karierę. Ja nie odnajduję w sobie takiego przywiązania. Nie mam też obowiązku wobec fanów, by trzymać się określonej stylistyki.
Pomimo jej powodzenia? Twój poprzedni album „Illinois” widziałem w co drugim zestawieniu najlepszych płyt ubiegłej dekady.
Ta masowa akceptacja wzbudziła we mnie raczej niechęć. Zaczęła mnie również denerwować przystępność niektórych z moich piosenek. Dlaczego? Bo zdałem sobie sprawę z tego, że za częścią mojej muzyki kryje się zwykły populizm. Aranżowałem i edytowałem materiał pod kątem przyswajalności. Część „Illinois” była owocem tego rodzaju kalkulacji. Przeciw takiemu rzemiosłu, własnym zwyczajom i wypracowanym przez lata trickom zbuntowałem się na „The Age of Adz”. Uciekłem od planowania i rozumowych analiz.
W muzykę trudniejszą w odbiorze.
Szukałem czegoś nowego, a nowe z natury odpycha, bywa agresywne. Agresja była zresztą przez moment w centrum mojej uwagi. Za pomocą dźwięków chciałem zbadać jej fizyczną, zmysłową stronę. A to wymagało wyrzeczenia się elementów odpowiadających zazwyczaj za przystępność muzyki, takich jak chociażby standardowa narracja. „The Age of Adz” to płyta pozbawiona popowego połysku. Jest podporządkowana brzmieniu, pojedynczym dźwiękom. Aczkolwiek głęboko pod eksperymentami ukrywają się zwykłe piosenki, bo ja w głębi serca wciąż mam obsesję na punkcie piękna.
Jak sądzisz, słuchacze rozumieją twoje intencje?
Nie mam wątpliwości, że wielu zrazi się do tej płyty przy pierwszym podejściu i nigdy więcej do niej nie wróci. Ale taka publiczność nigdy mnie nie interesowała. Zależy mi na tych, którzy podchodzą do muzyki z zaangażowaniem i będą gotowi nauczyć się języka „The Age of Adz”. Wtedy z pozornej kakofonii wyłowią zrozumiały komunikat.
Tym razem ani słowa o Bogu.
Bo płyta dotyczy fizyczności. Nie rozważałem spraw boskich, chociaż musiałeś zauważyć zainteresowanie kosmosem i wątkami apokaliptycznymi. Religijną nomenklaturę, całą tę sferę, odstawiłem jednak na bok. Zająłem się innymi sprawami.
Wspomniałeś o nowych narzędziach. Nie dopadło cię przekleństwo nieograniczonych możliwości? Którego efektu użyć, gdy ma się ich do dyspozycji tysiące?
Proces nagrywania tego albumu był traumatyczny i skrajnie nieefektywny, bo opierał się na metodzie prób i błędów. Stopa zwrotu zainwestowanego czasu była żałośnie niska. Poczułem frustrację. Zmęczył mnie cały ten tym zbytek i brak wyraźnego kierunku. Dawniej wyznaczałem sobie ścisłe granice, tak jak przy okazji „Illinois”, gdy poprzestałem na żywych instrumentach. Zanim zaczęły powstawać piosenki, estetyka – w tamtym przypadku bardzo konserwatywna – była ustalona. A teraz stałem przed całą tą elektroniką i kombinowałem, jak się z nią porozumieć. Wreszcie odkryłem, że materiał na pewnym etapie zaczyna rozwijać własny język. Ten język ma swoją gramatykę, którą muszę zrozumieć i zacząć postępować zgodnie z jej regułami.
Wrócisz jeszcze do gitary akustycznej?
Ciągle piszę folkowe piosenki i nigdy nie przestanę tego robić.
A nagrywać płyty? Twierdziłeś swego czasu, że format albumu to przeżytek. Podobnie mówili Radiohead, zapowiadając wydawanie pojedynczych singli. Ale tak jak oni jakoś nie możesz się od uwolnić od płyty długogrającej.
Ten format ma liczne ograniczenia i niektórzy artyści nie mają ochoty się im podporządkowywać. I dzięki rozwojowi Internetu nie muszą. Dla innych to kwestia czysto rynkowa. Nie interesują ich jakieś egzystencjalne, artystyczne dyskusje. Rzeczywiście wieszczyłem rychły upadek albumu. Ostatnio jednak zrozumiałem, że wprawdzie znikły przyczyny, którym longplay zawdzięcza swoje istnienie, ale jako pewna tradycyjna forma muzyczna wciąż ma rację bytu. Album muzyczny pozostanie z nami nawet w przestrzeni zerojedynkowej.
Zmienia się także sposób, w jaki odbieramy muzykę. Kiedy nagrywasz, czy myślisz o tym, jak będą – albo jak powinny być – słuchane twoje utwory?
Dawniej miksowałem nagrania na słuchawkach. I na słuchawkach najlepiej brzmi chociażby „Illinois”. Inaczej jest z „The Age of Adz”. Ten album potrzebuje powietrza, przestrzeni. Dźwięk powinien swobodnie rozchodzić się po pokoju, odbijać od ścian. A jeśli chodzi o nośnik, to najlepsza byłaby płyta winylowa, bo wymusza na słuchaczu relację fizyczną. Trzeba nastawić gramofon, potem zmienić stronę, pojawia się odpowiedzialność względem muzyki. Ależ jestem nostalgiczny, prawda? A tak naprawdę iPod też świetnie się sprawdzi. Pliki mp3 brzmią okropnie, bo obcinają pewne częstotliwości, jednak czasem muzyka na tym zyskuje.
Pierwszy raz słyszę coś takiego z ust muzyka!
Zamiast marudzić i debatować o technologicznych detalach, powinniśmy się skupić na pracy. Muzyka jest z nami od zarania ludzkości i przecież nie zaszkodzi jej brak nośnika albo dywersyfikacja formatu.
A ty z muzyką związałeś się na dobre? Nie myślałeś nigdy o rozwodzie?
Muzyka to moja pierwsza miłość, ale nasz związek przeszedł poważny kryzys, gdy stała się moim zawodem. Jako dzieciak traktowałem ją wyłącznie jako hobby. Potem pracowałem jako grafik komputerowy, byłem także pisarzem i chciałem uczyć innych tego fachu. Źródeł utrzymania szukałem gdzie indziej. Kiedy zacząłem żyć z muzyki – kiedy stała się niejako przedsięwzięciem komercyjnym – musiałem przewartościować swój stosunek do niej. Dziś na pewno jako muzyk czuję się bardziej komfortowo niż 10 lat temu, gdy to wszystko się zaczynało. Łatwiej przychodzi mi patrzeć na własną twórczość jak na produkt. Nie jestem już tak wyczulony na jej punkcie jak niegdyś. Z drugiej strony biorę za nią pełną odpowiedzialność. Jak nigdy zależy mi na najlepszym możliwym efekcie. I codziennie rano przypominam sobie o tym, jaki to przywilej być muzykiem. Nie chciałbym już zajmować się niczym innym.
Rozmawiano 18 kwietnia 2011 roku
Wydrukowano w „Przekroju” 18/2011
Fajny wywiad. Tutaj fotorelacja z koncertu http://www.popupmusic.pl/no/31/galerie/290/sufjan-stevens%2C-dm-stith Mam nadzieję, że się spodoba. Cholernie dobre to było – oczekiwanie zostało wynagrodzone, bez dwóch zdań
Koncert marzeń każdego fotografa :-)
Moje oczekiwania w sumie ten koncert przerósł – nie wiem, czy kiedykolwiek przekonam się do końca do tego ostatniego materiału, ale na żywo i z tą oprawą naprawdę robi wrażenie.
O, kilku szczegółów z góry nie zauważyłem. Osobnym fenomenem był całokształt sceny – synergia wizualizacji, świateł i fluorescencyjnych strojów. Szczególnie po odpaleniu (pseudo)laserowych sieci – kosmos.
Mnie kompletnie rozbiło, nie pamiętam kiedy ostatnio po powrocie z koncertu włączyłem od razu płytę i odpadłem. Wizualnie to było boskie – z jednej strony w pietyzmie, z drugiej w nonszalancji. Choreografia nie dość, że totalnie kiczowata, to jeszcze oni tańczący koślawo i nierówno – i przez to wrażenie dwa razy większe. Mistrz.
one word – magic! jeszcze mnie trzyma.
[…] Jeśli ktoś nie słyszał koncertu Sufjana Stevensa (bo to o nim mowa), to może przynajmniej przeczytać i zobaczyć parę zatrzymanych w kadrze scen. A było co oglądać. W wersji wizualnej „The Age of Adz” podoba mi się bardziej – fascynacja pracami Royala Robertsona brzmi jakoś bardziej przekonująco, gdy autor płyty tłumaczy ją punkt po punkcie samemu. Ważne jest też to, że SS pokazuje – co też widać dopiero na scenie – spory dystans do całej tej (świadomie, jak się okazuje) przekombinowanej koncepcji materiału z płyty. No i fakt, że uczciwie rozpisał te elektroniczne w dużej mierze utwory na 11-osobowy zespół ze sobą w roli głównej. Do tego polecam wywiad z Sufjanem. […]
[…] pamięci), i tak powinni być usatysfakcjonowani, otrzymując na deser zwany bisem trzy utwory z (nieszczęsnego ponoć dla Sufjana) Illinois, w tym ten jeden ze słynną linijką, bo przecież nie ekierką: Golden rod and the 4-H stone / […]