Low wciąż wolą wolno.
Oto bogowie slowcore’u – najsmutniejszej odmiany rocka, w której objęciach ortodoksyjni wrażliwcy schronili się w połowie lat 90. przed zalewem taniego grunge’owego ekshibicjonizmu – nagranie swojej dziewiątej płyty powierzają producentowi kojarzonemu z Kate Perry, Avril Lavigne oraz Paris Hilton. Zawodowe motto Matta Beckleya brzmi: „I make records that break records”. Czyżby trio z Minnesoty postanowiło spieniężyć medialną ekspozycję, jaką sprezentowali im niedawno twórcy brytyjskiego serialu „Skins” (sięgając po trzy piosenki Amerykanów) oraz sam Robert Plant (pożyczył dwie na swój ostatni album)? Otóż nie.
Low przez lata wypierało się przynależności do slowcore’u. Wyglądało to cokolwiek kuriozalnie – wyobraźcie sobie Nirvanę odcinającą się od grunge’u. Grupa ograniczała się zresztą do słownych deklaracji. Pomimo rozmaitych aranżacyjnych wyskoków zespół trzymał się bowiem zasad zawartych w nazwie niechcianego gatunku: powoli i do głębi. Po dekadzie stylistycznego wierzgania Low wreszcie mówią: „C’mon”.
Fizycznie wrócili do tego samego nieczynnego kościoła w rodzinnej Minnesocie, w którym nagrali „Trust” z 2002 roku i to jemu płyta zawdzięcza sążniste pogłosy. Muzycznie cofnęli się jeszcze bardziej, bo do samych początków kariery. W centrum półakustycznych piosenek znów są proste dwugłosy założycielskiego małżeństwa Mimi Parker i Alana Sparhawka, a ciche początki jak dawniej wieńczą hałaśliwe kulminacje. Trzech gości, którzy przynieśli ze sobą skrzypce, gitarę hawajską i banjo – to wszystkie urozmaicenia.
Powracają do siebie także w warstwie literackiej. Poprzedni album poświęcili Irakowi. Tym razem śpiewają o snach i młodzieńczych marzeniach, szczególnie tych niezrealizowanych. Tak jakby nadrabiali lata stracone na uciekaniu od własnych – że sięgnę po słowo niezliczone razy przywołane w ośmiominutowym „Nothing but Heart” – serc. Plon muzyczny? Chociaż tempa przyspieszyć nie zdołali, w wielu utworach nastroje minorowe wyparł rzadko u nich spotykany dur.
„Przekrój”
.