Proste prawdy

Nie tak prosto ująć w akapity, ale niektórzy potrafią. Znów Nitsuh Abebe:

„Fifteen years ago, the main problem a lover of music– or film, or television, or other varieties of pop culture– would experience was scarcity. It took money to get hold of the stuff, and if you liked anything weird, it took effort, too. As a result, the default mode was to like what you could. In fact, the best way to demonstrate to others that you cared and were discerning about music was to like things — to have enjoyed exploring all these realms that took some effort to get to.

Over the past decade and a half, this situation seems to have reversed. The problem people talk about now is not scarcity but glut: a glut of music available to consume, a glut of media to tell you about it, a glut of things that desperately want your attention. Somewhere along the way, the default mode has taken a hard shift in the direction of showing your discernment by not liking things — by seeing through the hype and feeling superior to whatever you’re being told about in a given week. Give it the attention it wants, but in the negative”.

 

Fine.




25 komentarzy

  1. ArtS. pisze:

    Moim zdaniem, poza stwierdzeniem oczywistości (dawniej – brak, teraz – nadmiar), ta opinia ma strasznie ograniczony horyzont czasowy. Kiedy rodził się rock’n’roll, głównym przedmiotem ataku uczynił wykonawców reprezentujących tzw. 'momism’; punk też miał ulubionego chłopca do bicia w postaci rocka progresywnego i to samo można powiedzieć o prawie każdym stylu. Również badania nad subkulturami pokazują, że negatywne odniesienie zawsze było istotnym czynnikiem konstruowania tożsamości, równie ważnym – jeśli nie ważniejszym – jak pozytywne. Powiedziałbym wręcz, że ostrość krytyki stępia się z czasem, to co kiedyś było na porządku dziennym, dziś uchodzi za radykalne. Wystarczy wyjść poza ostatnie „piętnaście lat” i ta teza upada z hukiem.

  2. Mariusz Herma pisze:

    To coś innego jakościowo moim zdaniem od jakichś przepychanek gatunkowych (ideologia) czy społecznych (inny kaliber). Bycie miłośnikiem muzyki powinno się jednak kojarzyć z miłowaniem muzyki. A w ostatnich latach głębokość zainteresowania tą dziedziną manifestowało się przede wszystkim *niejaraniem* się (określonymi zjawiskami, którymi jarają się ci trochę mniej miłujący, np. Arcade Fire). W latach 90. osłuchany meloman = entuzjasta. W latach 00. osłuchany meloman = zdystansowany stoik, częściej sceptyk.

    To już nam chyba przechodzi, bo sceptyków nie da się znieść na dłuższą metę, ale epizod był.

  3. iammacio pisze:

    „mam to samo”. Nitsuhowi bardziej chodzi o podejście „pasywno-agresywne”. Można czegoś nie lubić, ale wcześniej powinna być próba poznania „wroga”. Teraz wystarczy „nie znam, nie słucham, nie lubię”. Czyżby nasz entuzjazm przytłaczała ilość? (ów „glut”). Mój, momentami, tak. Ze wszystkich jednak sposobów „określania się” wybieram właśnie łatkę „entuzjasty” lub „fana”, choć optyka hejtera potrafi ładnie pociągnąć tekst (guilty!).

  4. fripper pisze:

    Ach jak ładnie to „miłowanie” brzmi w tym kontekście. Tak faktycznie niedzisiejszo.

    To ja wybieram pozycję „sceptycznego entuzjasty”. Bo na pewno moje uczucia do muzyki gorące są, a i gwałtowne bywają. Łatwo się jednak zbałamucić nie dam.

    Jednakowóż mam wrażenie, że jak już coś umiłuję to miłuję dłużej i mocniej niż większość tych co to jeno hajpują, a potem hejtują. Hej!

    Bywa więc, że jestem sceptyczny wobec sceptyków. I jak to się nazywa?

  5. ArtS. pisze:

    Słuchanie, nawet jako jednostkowe doświadczenie, nigdy nie jest wolne od ideologii i relacji społecznych. Mnie chodziło właśnie o to, że – dajmy na to – bycie zwykłym punkiem w UK na przełomie lat 70/80. oznaczało ślepą miłość do kilku kapel ORAZ nienawiść dla całej reszty (no prawie). Wbrew temu co sugeruje iammacio, nie wiązało się to bynajmniej z dogłębną znajomością „wroga”, choćby dlatego, że problemem była rzadkość, a więc brak dostępu do nagrań. Ale przede wszystkim dlatego, że proces konstruowania tożsamości, czy to miłośnika muzyki, literatury czy czegokolwiek innego, zawsze opiera się na określaniu granic: innymi słowy, to, że coś lubię zawsze pociąga za sobą to, że nie lubię czegoś przeciwnego.

    Mnie się wydaje, że to raczej internet jest takim medium, dzięki któremu przeciętny słuchacz wchodzi w kontakt ze znacznie większym spektrum, często odmiennych i/lub krytycznych, opinii. W dobie internetu (1) punktem odniesienia jest już nie grupa podobnych nam fanów, ale cała cyberprzestrzeń, w której (2) wypowiedzi krytyczne zostają utrwalone i zdekontekstualizowane, przez co (3) jawią się jako bardziej zdystansowane i sceptyczne niż gdyby pojawiały się np. w gorącej dyskusji twarzą w twarz.

    Teza postawiona przez Abebe jest jak najbardziej zdroworozsądkowa, co oznacza, że uwodzi głównie przez zgodność z rozpowszechnionymi poglądami i opiniami. Ale, moim zdaniem, opiera się na obserwacji bardzo wąskiego wycinka rzeczywistości (bo np. czy fani Bibera i innych gwiazd mainstreamu też określają się głównie przez „niejaranie”, czy dotyczy to tylko wąskiego środowiska indie i pokrewnych?), nie jest poparta konkretną analizą (np. z uwzględnieniem specyfiki medium, na podstawie którego formułuje swe wnioski) i błędnie rozdziela od siebie lubienie/nie lubienie, które jest zawsze dialektycznym procesem.

    Podtrzymuję, więc że ta teza się nie broni – można odczytywać to jako głos zdystansowanego sceptyka, który określa się przez niejaranie, albo próbę zbudowania spójnej tożsamości przez akademika, który lubi analityczność a nie lubi powierzchownego dziennikarzenia. ;)

  6. ArtS. pisze:

    I jeszcze jedno mi przyszło do głowy, już po wysłaniu poprzedniego, więc pozwolę sobie dopowiedzieć. Czy nie jest trochę tak, że sformułowanie jakiejkolwiek sensownej opinii o muzyce wymaga krytycznego dystansu? Co tak naprawdę można powiedzieć, gdy się coś uwielbia, gdy się jest obezwładnionym przez zachwyt, gdy wzruszenie odbiera mowę? To są ewentualnie wpisy typu „kocham cię Justin” pod klipami na YouTube czy „like” na FB. Albo po prostu milcząca admiracja. Moim zdaniem równie ważne poszlaki w tej dyskusji, co krytykanctwo – jednych i drugich nigdy nie brakowało (a jak mi ktoś zaraz napisze, że chodzi o melomanów a nie zwykłą gawiedź, to mu odpowiem, że jest zdystansowanym sceptykiem).

  7. Mariusz Herma pisze:

    „Mnie chodziło właśnie o to, że – dajmy na to – bycie zwykłym punkiem w UK na przełomie lat 70/80. oznaczało ślepą miłość do kilku kapel ORAZ nienawiść dla całej reszty (no prawie)”

    Czy bycie zaangażowanym punkiem mogło przejawiać się w dissowaniu 3/4 muzyki punkowej? Bo tak to wygląda, gdy znawcy alternatywy dissują większość alternatywy, a jednocześnie pozostają postaciami najbardziej w tym kręgu opiniotwórczymi. Albo po czym poznać zaangażowanego festiwalowicza? No po tym, że nie jedzie na Open’era. Na forach muzycznych zachwyty muzyką przegrywają w stosunku 1:10 z wyliczankami, co najbardziej ssie. Jak dla mnie takie postawy były wyjątkami pod koniec lat 90. i na początku 00. (fora i listy dyskusyjne już mieliśmy, totalnego przesytu jeszcze nie). Teraz są standardem.

    Być może chodzi o to, że przy utopijnej różnorodności, rozmyciu gatunków i rozstrzeleniu gustów nie sposób dziś stwierdzić, czym ten wzorcowy miłośnik muzyki jako takiej powinien się jarać i na jakie festiwale powinien jeździć (Off, WSJD, Brave czy Jarosław?). Łatwiej wskazać, czego *nie należy* się tykać. „Nie jeżdżę na Open’era, nie słucham Arcade Fire”. Przecież to mówi więcej niż akapitowa wyliczanka tego, dokąd jeżdżę i czego słucham.

  8. ArtS. pisze:

    Nie wiem, jakie fora czy listy czytałeś pod koniec lat 90. Ja byłem na m@pl i najbardziej popularny temat na tej liście opierał się właśnie na, jak to piszesz, dissowaniu jednego z wokalistów. :)

    Całkowicie się zgadzam, że tego typu postawy, o których piszesz, są obecnie standardem, nie bardzo natomiast rozumiem na podstawie jakich danych diagnozowana jest ta wielka zmiana psychologiczno-historyczna. Czy można było być punkiem i krytykować większość dorobku w tym gatunku? Nie wiem, ale mogę sobie wyobrazić, że jak ktoś był ślepo zapatrzony w Joy Division, to mógł uznawać Sex Pistols za prymitywów, The Clash za zbyt udziwnionych, etc. To jednak tylko gdybanie, gdzie są jakieś konkrety? Na jakiej podstawie twierdzisz, że tego typu postawy dawniej były wyjątkami.

    Być może chodzi o to, że w tamtych czasach ów „wzorcowy miłośnik muzyki jako takiej” w ogóle nie istniał. Wtedy byli fani – ograniczeni do zdobytych ciężkim trudem nagrań ulubionego zespołu. Natomiast dziś są melomani, którzy mogą mieć wszystko i dlatego skupiają się na odrzucaniu a nie afirmacji. Tylko czy w ten sposób argument nie staje się tautologiczny? Implicite zakłada, że meloman to ktoś taki, kto ze względu na swoją pozycję wobec wykonawców i muzyki ma do nich krytyczny dystans, a potem explicite wyraża tezę, że melomani określają się przez „dissowanie”. Błędne koło.

    No i nie napisałeś co z fanami Bibera, to też miłośnicy muzyki a kochają jak mało kto. :)

  9. Mariusz Herma pisze:

    „Na jakiej podstawie twierdzisz, że tego typu postawy dawniej były wyjątkami.”

    Na podstawie a) braku śladu podobnego zjawiska w tekstach z i o latach 60. czy 70. b) na podstawie własnych wspomnień z lat 90 i 00., zgodnie z którymi bycie melomanem = dzielenie się entuzjazmem, a nie gaszenie go. To dzielenie się oczywiście jest obecne, tylko bez dopisku „domyślne”. Co bardziej entuzjastyczni dziennikarze (szczególnie radiowi) uchodzą wręcz za synonim zacofania i nawiedzenia – niezależnie od tego, co ich entuzjazmuje.

    „No i nie napisałeś co z fanami Bibera, to też miłośnicy muzyki a kochają jak mało kto. :)”

    Bo to miłośnicy Biebera, a nie miłośnicy muzyki Biebera ;-)
    Gdyby te same dźwięki dystrybuował anonim pokroju Buriala czy Zomby, albo ktoś nie tak ładny, albo ktoś starszy – nawet nie zwróciliby uwagi.

  10. vlad.palovy pisze:

    Jestem niespecjalnie milujacym Arcade Fire(eksluding No Cars Go) i jaram sie okreslonymi zjawiskami. W moim dorobku na polce moge postawic tylko jeden numer Jazz Magazine. Lubie sie jarac poniewaz wciaz mam jeszcze entuzjazm do jarania.Nie oznacza to ze brakuje mi dystansu i trace rozum. Po prostu mam radosc ze sluchania muzyki. Mam wrazenie ze w ocenie Pana H robie cos niezupelnie… poprawnego? Nigdy nie sluchalem rocka proresywnego, oczywiscie cos tam wiem na ten temat i mialem jakis kontakt. Po prostu nie bralo mnie to. Obejrzalem ostatnio na BBC Prog Britania i w pewnym sensie stalem sie „ekspertem” Zadziwiajacy byl dystans artystow do ich tworczosci. A wystapili tam wszyscy, prawie, inc King Crimson,Emerson.. nie wiem kto tam jeszcze. Nie bylo Marillionu :) Z tego co powiedzili wynikalo ze RP byl efektem systemu klasowego w UK. Wyksztalceni profesjonalni muzycy nie chcieli sie znizac do poziomu ludu. Troche tak odbieram ten wpis i kilka poprzednich. Obawiam sie ze w tej dyskusji ArtS ma racje.

  11. ArtS. pisze:

    To nie kwestia racji, raczej podejścia czy spojrzenia na te zjawiska. Bo co do tego, że występują w jakiejś postaci chyba nikt nie ma tu wątpliwości.

    Dlaczego nie stały się przedmiotem zainteresowania wcześniej i nie zostały utrwalone w tekstach wyjaśniłem wyżej, pisząc o specyfice nowych mediów, takich jak internet. Natomiast powoływanie się na własne doświadczenia nigdy nie powinno być podstawą do generalizacji, gdyż jest bardzo zawodne. Lata 90. były dawno temu, z dzisiejszego punktu widzenia byłem wówczas zasmarkanym gówniarzem, który nic nie wiedział o muzyce, więc wolałbym nie opierać się na doświadczeniach tego okresu w formułowaniu wniosków obecnie. Ale jeśli już, to pamiętam, że słuchałem m.in. kultowego zespołu Manowar, który rozpowszechniał hasło 'death to false metal’. I co jakiś czas do rubryki listów w Metal Hammerze trafiały wypowiedzi ich fanów, którzy jechali po wszystkim, co nie brzmiało jak Manowar: black metal (wymalowane cioty), goth metal (zawodzące panny), death metal (ryczące prymitywy), nu-metal (sprzedawczyki), etc. Doskonały przykład dissowania jakby nie było własnego podwórka, sięgający przynajmniej lat 80.

    Specjalnie też powołałem się na fanów Bibera, żeby pokazać, jak – z drugiej strony – ograniczony jest ten trend. Ale Mariusz zdissował samych fanów, bo nie słuchają muzyki tylko kochają się w idolu. Jak dla mnie to trochę potwierdza moje rozpoznania, że cała ta diagnoza oparta jest na bardzo specyficznej konstrukcji pojęcia „melomana” i prowadzi do tautologii. Ale można zapytać z jeszcze nieco innej strony: czy środowiska miłośników muzyki klasycznej, jazzu, folku, etc. są równie oparte na dissowaniu, co środowisko indie? Innymi słowy, czy to raczej nie kwestia pewnego środowiskowego etosu, niż dostępu do muzyki leży za tym rzekomym rozpowszechnieniem się sceptycyzmu?

  12. fripper pisze:

    Pozwolę sobie się wtrącić, bo kilka ciekawych wątków w tym sporze się pojawiło.

    Myślę, że vlad źle ocenia postawę Mariusza i że on też jest właśnie za postawą nie wykluczającą „miłowania”.

    Myślę też że spór między Mariuszem i ArtS. wynika z pewnego nieporozumienia, bo tak naprawdę opisujecie to samo zjawisko, tylko z różnych stron.

    ArtS. ma na pewno rację, że zawsze grupy słuchaczy skupiające się wokół danej muzyki określały się poprzez jasne odgraniczenie własnego terytorium. Zazwyczaj działa tutaj trochę zasada „oblężonej twierdzy”. Czyli np. słuchaczy punkrocka łączyła miłość do ulubionych kapel, stylu bycia, ale także nienawiść do prog rocka i pewnych nieakceptowanych dla nich przejawów kultury muzycznej (czy kultury w ogóle). Podobnie u słuchaczy progrocka, którzy określali się po swojemu. To jest taka postawa na zasadzie „my tu mamy swój świat i jasne zasady co lubimy, a co nie, a reszta jest do niczego”. Mariusz ma natomiast rację, że w takich grupach dominują entuzjaści, którzy się jarają ulubioną muzyką i na tym przede wszystkim spędzają czas. Dla progfanów fakt, że punk to syf jest tak oczywisty, że nie ma sensu tego ciągle podkreślać. Zamiast wynajdywać kolejne punkowe kapele i je nieustannie krytykować, wolą poświęcać czas na gmeranie w latach 70tych i odkrywaniu kolejnych mało znanych zespołów podchodzących pod ich estetykę. I tym się jarają. To jest postawa entuzjasty. Ona jest ukierunkowana na pozytywne doznania, ale jej zakres określa wyraźna tożsamość oparta na negacji tego co „gdzie indziej”.

    Z kolei znawcy, o których pisze Mariusz, to ludzie tworzący swój autorytet głównie na podkreślaniu tego co im się nie podoba. Czasami faktycznie tacy piszący 70% miejsca poświęcają na „dissowanie”, a jedynie 30 na wyrażanie czegoś pozytywnego. Tu też unikają zbytnich entuzjazmów bo to przecież takie „nieprofesjonalne”. W skrócie można te dwie postawy opisać na zasadzie: „pogadajmy o tym czego słuchamy – to dowiem się kim jesteś” kontra „pogadajmy o tym czego nie lubimy – to dowiem się czy się znasz na muzyce”.

    Ja tam jestem za jaraniem się. Oczywiście profesjonalny dziennikarz/krytyk MUSI mieć szerszy kontekst i obowiązkowy krytyczny dystans (duża wiedza siłą rzeczy taki dystans generuje). Na tym polega jego praca i niewątpliwie to go powinno odróżniać od zwykłego fana . Jednak nie dajmy się zwariować. Taki ktoś powinien jednak wykazywać spory entuzjazm do muzyki, bo bez niego wszystko moim zdaniem traci sens. Totalnie obiektywna postawa, zimna chirurgiczna analiza bez cienia emocji i osobistego zaangażowania jest utopijnym mitem, kompletnie nieosiągalnym. Pewne kryteria, którymi się krytyk posługuje powinny być jasne, ale nie da się wyeliminować odczuć, emocji i pewnego subiektywizmu w odniesieniu do czegoś takiego jak działalność artystyczna. Nie da się uprawiać „krytycznopisania” poprzez redukcję kryteriów do tych jedynie obiektywnie weryfikowalnych. W takim wypadku zaczynamy plątać się w siatkę pojęć i definicji, które nigdy nie ogarną całości jakiegoś – złożonego z natury – zjawiska. U wczesnego Baumana można spotkać ciekawe analizy tego problemu w jego krytyce „encyklopedycznej” nowoczesności.

    A co do fascynatów i radiowców. Ja sam przez całe liceum ogromnie fascynowałem się Piotrem Kaczkowskim i pokrewnymi mu postaciami. Dla wielu „znawców” przyznanie się do tego jest maksymalnym obciachem. Mało mnie to obchodzi. Nie zamierzam się od tego odcinać – wręcz przeciwnie. Czy Kaczkowski i podobni to dobrzy krytycy? Zdecydowanie nie! Czy to dobrzy dziennikarze muzyczni? Pewnie też nie. Ale to co oni robili (robią) jest właśnie czystym pasjonackim dzieleniem się ze słuchaczami entuzjazmem. Tacy radiowcy puszczają ludziom to co lubią bez przyglądania się temu czego nie lubią. Na pewno nie dają słuchaczom obiektywnego, całościowego obrazu muzyki, ale też mam wrażenie, że nigdy do tego nie aspirowali i jest w ich postawie coś uczciwego.

    Zdaję sobie sprawę dlaczego wielu dziennikarzy z taką agresją odnosi się do zjawiska naszego „szamanizmu” radiowego i że jest to pewien fenomen kulturowy powstały na bazie patologii PRLu. Wiem, że słuchanie tylko czegoś takiego grozi dobrowolnym zamknięciem się w „krypcie” (w przypadku Beksińskiego niemal dosłownie) określonego, bardzo indywidualnego gustu muzycznego. Mnie w pewnym momencie przestała wystarczać optyka Kaczkowskiego i poszedłem sobie dalej, w swoją stronę. Nie zmienia to jednak faktu, że więcej drzwi mi otworzył niż zamknął. A jeśli ktoś ma ochotę siedzieć zaryglowany w jednej świątyni, z jednym nieomylnym guru, to jest to przede wszystkim JEGO problem. Do dziś zdarza mi się wracać do Kaczkowskiego. Z dystansem, ale też z sympatią.

    Ten radiowy pasjonacki romantyzm urósł w naszym kraju do może zbyt ogromnych rozmiarów, ale ma niezaprzeczalny urok i też – jednak – ogromną wartość. Reszta to kwestia proporcji, które odbiorca muzyki musi ustanowić sobie sam.

    A swoją drogą: czy np. Borys Dejnarowicz nie jest też takim „szamanem”? Już nie eteru, ale sieci?

  13. Mariusz Herma pisze:

    @ vlad: „Mam wrazenie ze w ocenie Pana H robie cos niezupelnie… poprawnego?”

    Ojej, błędne zupełnie. Przecież ja tu nie oceniam opisywanych postaw, bo obejmują także mnie – nie jaram się Arcade Fire i nie byłem na Open’erze, a zarazem ekscytuję się niekiedy jak psychofan.

    @ Arts: „Specjalnie też powołałem się na fanów Bibera, żeby pokazać, jak – z drugiej strony – ograniczony jest ten trend. Ale Mariusz zdissował samych fanów, bo nie słuchają muzyki tylko kochają się w idolu. Jak dla mnie to trochę potwierdza moje rozpoznania, że cała ta diagnoza oparta jest na bardzo specyficznej konstrukcji pojęcia „melomana” i prowadzi do tautologii.”

    Specyficznej – jak najbardziej. Myślę cały czas o osobach, które dnie i noce spędzają na przegrzebywaniu sieci (kiedyś sklepów płytowych) w poszukiwaniu muzyki i na dyskutowaniu o niej. Dlatego w te dywagacje fanów Biebera nie chcę włączać, tak jak siebie nie włączałbym w podobną dyskusję dotyczącą filmu – bo chociaż oglądam filmy namiętnie, to poprzestaję na „The End” i dla dyskursu filmowego (z nielicznymi wyjątkami) nie istnieję.

    @ Arts: „Ale można zapytać z jeszcze nieco innej strony: czy środowiska miłośników muzyki klasycznej, jazzu, folku, etc. są równie oparte na dissowaniu, co środowisko indie? Innymi słowy, czy to raczej nie kwestia pewnego środowiskowego etosu, niż dostępu do muzyki leży za tym rzekomym rozpowszechnieniem się sceptycyzmu?”

    Można też spytać, czy pod względem korzystania z dobrodziejstw sieci środowisko indie nie jest o parę lat (a często paręnaście) do przodu względem środowisk muzyki klasycznej, jazzu czy folku. I czy to nie między innymi dlatego – bo jest jeszcze chociażby kwestia wieku – omawiane postawy w tymże środowisku się objawiły (tak wyraźnie). Czy środowiska klasyczne i jazzowe mają poczucie „glut”? Bo z postawą przeciwną – niesienia kaganka oświaty i szerzenia „naszej muzyki” – spotykam się na okrągło. W ubiegłym roku przewaliła się nawet przez sieć debata nad tym, dlaczego w tym gatunku chwali się niemal wszystko, co wychodzi.

    @ Fripper: „Myślę też że spór między Mariuszem i ArtS. wynika z pewnego nieporozumienia, bo tak naprawdę opisujecie to samo zjawisko, tylko z różnych stron.”

    Absolutnie tak: ja tu powierzchownie dziennikarzę (przecież dziennikarze – a szczególnie muzyczni – są tyleż od opisywania rzeczywistości co od kreowania jej), natomiast Artur podjął „próbę zbudowania spójnej tożsamości przez akademika, który lubi analityczność”. Patrzymy zupełnie inaczej na pewne zjawiska i właśnie dlatego tak bardzo lubię z Arturem rozmawiać :-)

    Dzięki za próbę tłumaczenia symultanicznego (jeśli chodzi o moją część – wszystko się zgadza). Trafiłem dziś na krótki i cokolwiek koślawy artykuł o krytyce muzycznej w Pakistanie, w którym jest taka fajna obserwacja:

    Most musicians say that music journalism in Pakistan can never ever mean anything because it’s about writing things that don’t mean anything in the first place. Especially the intangibility of what makes a good melody or the creative process leading up to writing good lyrics. Most musicians strongly claim that 99% of all music journalism articles attempt to demystify something that you like – namely music.

  14. ArtS. pisze:

    @ Mariusz: „Można też spytać, czy pod względem korzystania z dobrodziejstw sieci środowisko indie nie jest o parę lat (a często paręnaście) do przodu…”

    No, ale skoro wszystko ograniczamy do sieci to będę z uporem maniaka powracał do tego, że trzeba uwzględnić specyfikę tego medium nie tylko w zakresie obiegu muzyki, ale także opinii o muzyce. Internet ułatwia krytykę (choćby ze względu na anonimowość), faworyzuje treści, które generują ruch, dekontekstualizuje wypowiedzi, etc. Dzięki sieci dissowanie wypływa na powierzchnię, staje się zauważalne publicznie, co nie znaczy, że wcześniej go nie było lub że da się je sprowadzić do reakcji na zwiększoną podaż muzyki.

    Nie wiem, jak w innych środowiskach, ale w jazzowym na pewno występuje zjawisko przesytu. Dość często na różnych blogach spotykam narzekania, że nie sposób wszystkiego ogarnąć i rzeczywiście w tej chwili jest mnóstwo ciekawych wytwórni, które każdego roku wydają multum płyt. Ale nie zauważyłem, by spowodowało to lawinę sceptycyzmu – wręcz przeciwnie, nadal dominuje jaranie (poza sporami typu awangarda vs mainstream, ale te są znacznie starsze niż internet).

    PS dziś już chyba tylko zatwardziali przedstawiciele nauk przyrodniczych wierzą w opisywanie rzeczywistości, humaniści dawno przyjęli, że również ją kreują.

  15. krzysiek pisze:

    Przepraszam, że przerywam. Nie mam nic nowego do powiedzenia. Z przytoczonego cytatu bije prawda, jak z większości intuicyjnie słusznych postmodernistycznych diagnoz. Ale piszę ten komentarz, żeby stwierdzić, że ArtS. ma mocne argumenty. Wydaje mi się, że to zjawisko jest charakterystyczne dla środowiska muzyki alternatywnej/indie/jak zwał, tak zwał, które szczególnie mocno choruje na potrzebę śledzenie wszystkiego na bieżąco i na dodatek bycia obytym we wszystkich możliwych kanonach. Nie chcąc, nota bene, przyjąć do wiadomości, że zajmuje się raczej skromnym wycinkiem kulturowej rzeczywistości. Trochę uwierają mnie w indie-światku te „totalistyczne” tendencje, wiem z drugiej strony, że sam je miewam. Myślę, że zjawisko na pewno istnieje – odczuwam bardzo wyraźnie zmianę, o której mówi Abebe – ale dotyczy tej specyficznej grupy w największym stopniu. Jak wiadomo jakieś 90% Polaków nie chodzi do teatru/kina/galerii, ale 5% chodzi na każdą premierę/wernisaż. Lubujący muzykę mają problem z nadmiarem wydawnictw i nadmiarem będącej gdzieś na wyciągnięcie ręki informacji na ich temat, nadmiarem źródeł, ale słuchacze indie/alternatywy wydają mi się grupą najbardziej cierpiącą z tego powodu. Tak mi się wydaje z obserwacji – zgadzam się np. z tym, co ArtS. napisał o forach jazzowych. Tyle. Aha, no i 90% potencjalnych odbiorców kultury/muzyki nie ma pojęcia o czym tutaj rozmawiacie, ale oni i tak pewnie nas nie czytają :)

  16. airborell pisze:

    Mariusz: znajomy na Yesomanii opowiadał kiedyś, jak to znani mu fani Yes w latach 70. wręcz nie znosili Pink Floyd. Mimo że dla pobocznego fana jedni i drudzy to ten sam gatunek muzyki. Niechęć do jeżdżenia na Open’era też da się łatwo wytłumaczyć – prawdziwy indie festiwal gdyński może uważać za zbyt skomercjalizowany, zbyt nagłośniony, zbyt snobistyczny. Zdecydowanie zgadzam się z Arturem.

  17. Mariusz Herma pisze:

    W kwestii niewiązania bogactwa „postaw sceptycznych” z nadpodażą muzyki i innymi skutkami sieci (anonimowość), czy w ogóle co do faktycznej zmiany tych postaw?

    Niechęć Yes-Floyd to dla mnie taka sama wojenka plemienna jak Beatles-Stones. Kwestia konkurencji o prymat, którą nie wytłumaczymy popularnego obecnie odruchu pt. „overhype”.

  18. Kris pisze:

    Apropo przywołanego mpla (oraz klasyfikowania metalu przez fanów Manowar) to naszło mnie w tym momencie wspomnienie naszego nieodżałowanego Jestera vel Dobasa, opisującego definicje doom metalu, black metalu i death metalu. Zacytowałbym, ale nie wiem, czy wolno używać tu pewnych słów :)

    Wracając do dyskusji: pięknie tu sobie dissujecie (na pewno trzeba używać TEGO słówka?) po różnych kwestiach. To celowe zagranie, czy tak wam po prostu wyszło?

  19. airborell pisze:

    IMO to nie była „plemienna wojenka”, a właśnie zazdrość fanów Yes o to, że Floydzi są overhyped, a w szczególności – że przebili się do mainstreamu, że słuchają ich nie tylko fani rocka progresywnego.

    Generalnie niechęć do tych „overhyped” była zawsze. W 1990-91 roku nienawidziłem Guns N’Roses – bo byli tak niesamowicie popularni, bo laski się bujały w Axlu, bo zajmowali zawsze za dużo miejsca w Rock’n’Rollu czy Tylko Rocku. Później obiektem takiej nienawiści była Metallica. Jedna różnica – fragmentacja muzyki i internet zmieniły skalę hajpów. To nie jest kwestia ani nadpodaży muzyki ani anonimowości, to jest kwestia tego, że fan muzyki indie (czy jakiejkolwiek innej) może sobie siedzieć w świecie muzyki indie i z niej nawet nie wychodzić do mainstreamu (o ile dzisiaj jest w ogóle jakiś mainstream). Nienawidzi przysłowiowych Arcade Fire, bo o nich właśnie czyta najwięcej i oni mu się wydają najbardziej przereklamowani.

  20. Mariusz Herma pisze:

    Czemu przy okazji odrzuca też zajawki nowe?

    Być może macie rację. Upieram się, bo mnie to nowe zniechęcenie zupełnie nie pasuje do starych foremek. Tamta walka z hypem była jednak jakoś konstruktywna, bo mówiła: „Nie słuchaj Axla (Floydów, Metalliki), ja znam coś (naj)lepszego!”. Wersja 2.0: „Nie słuchaj, nie warto”. Rozłamy w metalu czy progrocku trudno mi skojarzyć z klimatem dyskusji na niezalowych forach i innych RYM-ach, zasypanych średnio-niskimi ocenami – bywa, że jeszcze przed premierą (sieciową!). Wystarczy na moment przeskoczyć w jazz, tru hip-hop czy dubstep – jakiekolwiek środowisko z ograniczonym zasięgiem zainteresowania – i średnie oceny od razu skaczą o jedną czwartą, o zabarwieniu komentarzy nie wspomnę.

    Brakuje nam chyba głosu etatowego kontestatora, ale nie wiem, czy ktoś się przyzna :-)

  21. wieczór pisze:

    @jaranie się vs. dissowanie: ja jestem całkowicie za jaraniem, mimo że czasem nie ogarniam ogromu muzzyki, który do mnie dociera. jeszcze bardziej niż płytami jaram się koncertami, bywam na nich średnio 2 w tygodniu, ale i tak po wielu mówię, że to był koncert roku, aż się ze mnie znajomi śmieją.

    @lepsze dostosowanie do sieci niezalu: najprawdziwsza prawda.

  22. ArtS. pisze:

    Ja tam jestem za dissowaniem, ale to chyba widać, słychać i czuć. Np. coś nie wierzę, że ten nowy Tokyo Jihen jest w ogóle słuchalny, choć znam tylko jeden utwór. W ogóle żenada w tej muzyce ostatnio. Lepiej telewizję pooglądać, na basen pójść, zjeść hot-doga…

    A żeby mnie Mariusz nie zbanował to dodam, że skandal tabloidowy nasunął mi porównanie ze światem filmowym: to też utarty truizm, że kiedyś to gwiazdy się stawiało na świeczniku i podziwiało, bo tak ich niewiele było, a odkąd jest ich mnóstwo chodzi tylko, by złapać je w kompromitującej sytuacji i poniżyć. Pewno coś w tym jest i to także potencjalny czynnik stojący za rozpowszechnieniem postaw skrajnie kontestujących.

  23. krzysiek pisze:

    No właśnie słowo „dissowanie”, jakkolwiek nieładne, jest w tym kontekście przydatne, bo „dissowanie” to nie to samo co nienawiść czy powiedzmy ostra krytyka. Ja dookoła siebie nie widzę prawdziwych konfliktów osób słuchających tego czy tamtego, zwalczających się trendów czy „subkultur”. Kontakt z dziełem (ze względu na ilość tych kontaktów) jest powierzchowny, mainstream można ignorować, internet uwolnił informację, więc nie ma powodu się zrzymać na kogokolwiek, zresztą środowiska różnych typów miłośników muzyki pozamykały się na siebie. Nienawiść zastąpiło pogardliwe „oj tam, oj tam” lub po prostu milczenie (my już nie piszemy o Arcade Fire)*. Przyczyn można pewnie upatrywać nawet w konieczności redukcji dysonansu poznawczego związanego z tym, że dużo dobrej muzyki nam umyka i wiemy o tym. Druga niemerytoryczna przyczyna to oczywiście powszechne pragnienie bycia „elitarnym” odbiorcą o oryginalnym guście – dzisiaj to chyba (paradoksalnie) trudniejsze zadanie niż kiedyś. Piszę to wszystko myśląc o środowisku „indie”, bo najlepiej je znam. Ostatnim ostrym sporem w tym środowisku był oczywiście rozłam, który nastąpił gdy część piszących o muzyce indie zaczęła ostentacyjnie fascynować się odpryskami komercyjnego popu a druga część zareagowała niesmakiem i okopała się na z góry ustalonych pozycjach. Tu chyba rzeczywiście poszło o pryncypia i „znaczenie terenu”, że się tak wyrażę. Puenty brak, bo trochę się już pogubiłem :)

    * Podobnie zresztą jest z adorowaniem czegokolwiek (stąd dominacja ocen 6-7 na niezalowych portalach muzycznych), bo żeby się czymś zachwycić trzeba to poznać głębiej i nawiązać stosunek emocjonalny z dziełem. Naprawdę współczuję ludziom, którzy wolą przesłuchać i „skatalogować” (fuj!) 300 płyt w ciągu roku zamiast naprawdę zżyć się z kilkunastoma i poczuć solidną satysfakcję. No ale teraz sam niechcący zasugerowałem wyższość swojego punktu widzenia… Ech. Co kto lubi.

  24. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki Artur!
    Nowe TJ ma tylko 2-3 żenujące momenty (dobry wynik jak na j-muzykę), a reszta in plus. Lepsze od ubiegłorocznego i debiutu raczej też. A właśnie widzę, że na RYM nawet „Adult” wyprzedza – oto ci przejaw na łaskawości nisz :-)

    Krzysiek: „Druga niemerytoryczna przyczyna to oczywiście powszechne pragnienie bycia „elitarnym” odbiorcą o oryginalnym guście – dzisiaj to chyba (paradoksalnie) trudniejsze zadanie niż kiedyś. ”

    I tak wracamy do tematu mody na starą polską muzykę?

  25. krzysiek pisze:

    Dokładnie!

Dodaj komentarz