Dyskusję sprowokował Kenneth Goldsmith, wyznając na łamach „The Wire”, że w ciągu półwiecza realizowania muzycznej pasji nic nie zrobiło na nim większego wrażenia niż Napster.
As a result, just like you, I stopped buying music. I used to be a record junkie. For years, I spent most of my free time hunting down discs in dusty corners of the world. (…) While I travel extensively these days, I haven’t set foot in a record store in well over a decade.
Potem było jeszcze lepiej:
I don’t know about you, but I’ve lost my object fetish. I have 10,000 vinyls gathering dust in my hallway and as many CDs in racks on my wall. I don’t use them. To me, if music can’t be shared, I’m not interested in it. However, once I digitize these objects and they enter into the file sharing ecosystem, they become alive for me again.
Bardzo ciekawe to: „To me, if music can’t be shared, I’m not interested in it”. Jak wiele osób zrezygnowałoby ze słuchania, gdyby miało być jedynym słuchającym?
Najmocniejsze Goldsmith zostawił na koniec:
It’s all about quantity. Just like you, I’m drowning in my riches. I’ve got more music on my drives than I’ll ever be able to listen to in the next ten lifetimes. As a matter of fact, records that I’ve been craving for years are languishing unlistened-to. I’ll never get to them either, because I’m more interested in the hunt than I am in the prey. The minute I get something, I just crave more.
I to ostatnie, jak sądzę, najbardziej rozsierdziło Christa Cutlera (zasłużony w Henry Cow i na piśmie). Jego odpowiedź…
Without concerts or records the equation runs: No income = day job = less art + more compromise.
…nie bardzo trafiała w Goldsmitha, bo tego – podobnie jak połowę sieci – w ogóle nie interesuje strona podażowąa Delikatnie zwrócił mu na to uwagę David Keenan w kolejnej odsłonie „Collateral Damage” – na tym etapie „The Wire” podarowało dyskusji oddzielną kolumnę, nawiązującą tytułem do serialu… „The Wire”.
Ostatecznie Keenan przywołał stały element gry: jak przeciwdziałać spłycaniu doświadczenia muzycznego i relacji fan-artysta, przy okazji ratując pustoszejącą kiesę? Jeszcze usilniej inwestować w nośnik: LP, kasety, ręcznie haftowane okładki, sprzedawanie tego wszystkiego we własnym mieszkaniu…
…pop-up shops, labels run from bedrooms, a re-engagement with the expressive possibilities of presentation, a new emphasis on mystery and difficulty… And the best thing is, it will no longer be a Google click away.
Bob Ostertag, który pięć lat temu wrzucił do sieci wszystkie swoje płyty, tłumacząc się z tego czynu w tekście The Professional Suicide of a Recording Musician, w lipcowym „Collateral Damage” dzieli się skutkami eksperymentu:
Before 2006, sales numbers were small: 1000–2000 total sales for a given CD was considered good, and for the most part I never received the royalties I was owed. Once labels went under, the discs would go feral. I still see my CDs in record shops around the world. I have no idea who gets the money when they sell. Someone obviously does, but certainly not me.
The first thing that happened after ‘freeing’ my music was that people began to listen to it in far greater numbers. My last release, w00t, was downloaded about 30,000 times. And the total downloads of all my recordings has topped 100,000.
That makes me happy.
Ostertag zauważył poza tym, że:
a) przycisk „Donate” obok dostępnych za darmo tracków można sobie odpuścić
b) ludzie chętnie kupują za to CD/LP przy okazji koncertów, mimo że materiał mogą legalnie ściągnąć – albo już to zrobili.
Ostertag okazuje się wciąż rzadko spotykanym typem muzyka, który pewnie – wolałby funkcjonować w innych warunkach – ale potrafi trzeźwo ocenić sytuację i dostosować do obowiązujących praw, czy raczej bezprawia. Bo:
The technology that many people now carry in their pockets makes the free sharing of music so obviously simple that only a major policing operation can prevent it.
(…)
So all respect to the anti-‘piracy’ folks. And hey, if you can get millions of people to start smashing their computers, I would suddenly be a whole lot more interested. But just like the Luddites of old, the future does not belong to you. And if it did, I don’t think what you would get would much resemble the future you were hoping for.
Chris Cutler dla porównania wyliczał, że reaktywacja Henry Cow – której jakoby żądają fani i której chciałby on sam – kosztowałaby przynajmniej 9000 funtów bez uwzględniania robocizny. Ostertag pogodził się z losem. Nie ogląda się wstecz i dlatego dostrzega, co dzieje się na horyzoncie. A widzi tam bezlik nowych wydawnictw i przytłaczające ilości bezpańskiego materiału muzycznego swobodnie dryfującego po sieci:
35 years ago, Susan Sontag wrote: “Photography has become almost as widely practiced an amusement as sex and dancing – which means that, like every mass art form, photography is not practiced by most people as art. It is mainly a social rite, a defense against anxiety, and a tool of power.”
Just substitute music for photography.
Dorzuca też świetny cytat z Glenna Goulda, który już w latach 60. przewidywał narodziny nowego słuchacza. Stanowiącego – przy wsparciu technologii cyfrowej – potencjalne zagrożenie dla tych, których słucha. Ostertag podaje jako przykład didżejów: „grając” muzykę na „występach”, konkurują z faktycznymi twórcami tejże muzyki.
Dla takich smaczków trzymam kciuki za najciekawszą obecnie – obok „Przesłuchania” – rubrykę w „The Wire”. Dostępną, oczywiście, za free.
.
Od jakichś sześciu miesięcy nie kupuję cd. Ok, kupuję, ale znacznie mniej niż wcześniej i tylko jeżeli nie mogę znaleźć czegoś w wersji cyfrowej albo lp (o dziwo jest tego jeszcze całkiem sporo). Po płyty cd nie chce mi się już sięgać na półkę i wciąż zastanawiam się co zrobić z kilkoma tysiącami cd-rów, które zajmują mi miejsce na książki. Częściej natomiast słucham muzyki z winyli, wymuszając skupienie, koncentrację i odstawiając na bok inne czynności. W moim przypadku od wyboru nośnika zależy sposób słuchania muzyki. Może ma to związek z wysiłkiem (również finansowym), jaki trzeba włożyć w zdobycie przedmiotu, a może po prostu w ten sposób racjonalizuję sobie wysoką cenę płyty. Inaczej też wygląda dzielenie się muzyką w formie mp3, a inaczej w lp. Faktem jednak jest, że muzyka została w końcu uwolniona i jest to dobre.
Tak z innej beczki: zastanawiają mnie te nadmuchane koszty reaktywacji zespołów.
Mając wszystkie wymienione objawy i dużą zgodność z Goldsmithem, cały czas nie rozumiem tego nacisku na hunt, zamiast na słuchanie. Radość polowania ewentualnie mogła grać parę lat temu jakąś większą rolę, kiedy MUSIAŁEŚ ZAINSTALOWAĆ PROGRAM, żeby sobie coś ściągnąć, a szukanie niektórych tytułów w sieci było równie mozolne jak na żywca, ale teraz, w epoce „tytuł”+.rar? Po co gromadzić nieodsłuchiwane płyty, skoro znalezienie ich w necie jest z reguły prostsze, niż wśród źle otagowanych plików na terrabajtowym dysku? Jest jakiś pomysł na to? naturalna potrzeba gromadzenia zapasów, na czasy jak przyjdzie wojna?
Hipoteza 1: Goldsmith celuje w niszowe, momentami ultrarzadkie rzeczy sprzed dekad. A te po wygaśnięciu linków nieprędko wracają, lepiej zachomikować je offline.
Hipoteza 2: mimo przeciwnych deklaracji Goldsmith jednak jest kolekcjonerem-posiadaczem i sam dostęp mu nie wystarcza (ergo także jest człowiekiem poprzedniej epoki).
Z kolei ja chciałbym spytać o tego słuchacza: http://rateyourmusic.com/list/Frippotronic/przeslucham_wszystko____2011/
To, co pisze Goldsmith, stoi w całkowitej opozycji do Simona Reynoldsa, który opowiada, że miał długi epizod ściągania non-stop rarytasów z netu, kiedy zorientował się, jak łatwe jest znalezienie całych dyskografii wykonawców, na których polował od lat. Fascynacja trwała miesiące, może lata. Na końcu zdał sobie sprawę z tego, że całe poszukiwanie (ten „hunt”, o którym pisze Goldsmith) w tej sytuacji traci sens. Kolekcjonowanie w warunkach łatwizny nie przynosi już przyjemności. Nie mówiąc o tym, że płyty leżą nieprzesłuchane – bo to już akurat sam Goldsmith potwierdza.
SR przemawia tu do mnie znaczenie bardziej.
@Hipoteza 1 –> Linki do tych ultrarzadkich rzeczy znikają najrzadziej – z tego, co się zdążyłem zorientować.
@Hipoteza 2 –> Obala to SR na podstawie filozofii kolekcjonowania. Nie ma sensu zbieranie czegoś, jeśli możesz zebrać wszystko od razu. O sensie kolekcjonowania – jak przypomina – stanowi ta jedna płyta, której nie masz. Finał zabawy w ogólną dostępność wszystkiego jest taki, że z wyprawką do szkoły będzie się dziecku dawać dysk z napisem MUZYKA, który będzie zawierał historię muzyki. I skutecznie zniechęci pociechę do zainteresowania jakimkolwiek fragmentem tej historii. :-(
@Bartek: dlaczego tak czarno to widzisz? W przypadku ogólnej dostępności jakiegoś wycinka kultury (do czego wciąż – przynajmniej pod kątem legalności – nam daleko) konieczny będzie ekspert, który poprowadzi młokosów za rękę, jeżeli tylko będą zainteresowani tematem. Jeżeli nie to cóż, zawsze mogą grać w piłkę, a muzyka będzie u nich pełniła rolę wyłącznie użytkową, wypełniając pustkę tła. Czy to w hipermarkecie, czy podczas biegania. Ale wtedy też będą musieli skorzystać z rady kogoś, kto ogarnia temat, bo bieganie przy dźwiękach takiego Aphex Twina raczej nie jest najlepszym rozwiązaniem. Poza tym lepiej mieć dostęp do wszystkiego niż oglądać świat przez dziurkę od klucza.
@matziek –> Ogólnie to ja zawsze widzę tak czarno, jak tylko można, żeby być później mile zaskoczonym. :-) Żeby nie było: lubię dostęp, cyfrowy bank danych się przydaje, bo jest mobilny i wyszukuje się w nim szybciej niż na półce. Blogowe „sharity” bardzo cenię. Tylko mam świadomość tego, że wysiłek albo pieniądze włożone w zdobycie czegoś skutkują z reguły przynajmniej jednym przesłuchaniem w skupieniu. Ręka do góry, komu z czytających te słowa nigdy nie zdarzyło się ściągnąć jakiejś płyty, po czym w ogóle jej nie posłuchać…
Co do prowadzenia młokosów – świat buduje swoje hierarchie na RYM, Discogs, Last.fm i w wielu innych miejscach. Owszem, dla dziennikarzy zostaje ciągle troszkę miejsca. I to mnie, dla odmiany, już raczej cieszy.
Sorry za gadulstwo, ale bardzo ciekawy jest dla mnie jeszcze jeden wątek zbierania nagrań – jako inwestycji kapitału. Wydaję co miesiąc sporo pieniędzy na różne dziwne wydawnictwa, odbierając te pieniądze budżetowi domowemu, swoim dzieciom itd. Przez jakiś czas maniakalnie kupowałem pliki mp3, rezygnując z CD. Po jakimś czasie zdałem sobie sprawę, że moje zbiory na twardym dysku są nic nie warte. Jak słusznie zauważa Keenan, prawie każda z tych płyt pojawi nam się w jednej chwili po wpisaniu w Google tytułu, co dość precyzyjnie określa wartość takiej kolekcji na okolice zera w dowolnej walucie. Co do nośników fizycznych – nie było jeszcze takiego, który po latach straciłby wartość kolekcjonerską. Nie mówiąc już o sentymentalnej.
Niezłym modelem zbierania nagrań byłby dla mnie model programistyczny – shareware. Dostajesz za darmo na 30 dni, a potem kupujesz razem z nośnikiem, albo wywalasz mp3 do kosza.
„Ręka do góry, komu z czytających te słowa nigdy nie zdarzyło się ściągnąć jakiejś płyty, po czym w ogóle jej nie posłuchać”
Traktowałbym to raczej jak niegdysiejsze zapisywanie tytułów w notesie – do pożyczenia, przegrania, kupienia, złapania w radiu. Połowy z tych płyt wcale się potem nie sprawdzało. Znajduję do dziś takie listy w starych zeszytach i bardzo się cieszę, że nie wszystko na nich jest odhaczone.
Poza tym: ile książek stojących od lat na domowych półkach nie zostało jeszcze i pewnie nigdy nie zostanie przeczytanych?
„Finał zabawy w ogólną dostępność wszystkiego jest taki, że z wyprawką do szkoły będzie się dziecku dawać dysk z napisem MUZYKA, który będzie zawierał historię muzyki. I skutecznie zniechęci pociechę do zainteresowania jakimkolwiek fragmentem tej historii.”
Czy biblioteki i czytelnie zabiły czytanie? :-)
Odnośnie szerokiej dyskusji na temat świadomie podejmowanego wysiłku – finansowego, czasowego, motyw wyjmowania nośnika z koperty i odwracania w połowie odsłuchu (LOL trochę) – który owocuje większą uwagą (ergo radością) ze słuchania: to działa oczywiście, ale jest jedynie sztuczną stymulacją wynikającą z bezradności, nieumiejętności radzenia sobie z nagłym dobrobytem. Dotyczy w gruncie rzeczy wąskiej grupy osób w pewnym wieku i jest – tak sądzę i taką mam nadzieję – zjawiskiem typowym dla okresu przejściowego. Kolejne pokolenia (u)rodzą się już z umiejętnością cieszenia muzyką bez przywiązywania ciężarków do stóp. Bo jakoś nie wierzę, że ludzkość ma nagle zatracić swoją fascynację uporządkowanym dźwiękiem.
„Co do nośników fizycznych – nie było jeszcze takiego, który po latach straciłby wartość kolekcjonerską. Nie mówiąc już o sentymentalnej. „
1. Płyty CD prędko niszczeją!
2. Za 20-30 lat grono osób ceniących nośniki muzyczne (szczególnie pozawinylowe) będzie śmiesznie małe w stosunku do liczby tychże nośników plątających się po planecie. Podaż >>> popyt.
„Dostajesz za darmo na 30 dni, a potem kupujesz razem z nośnikiem, albo wywalasz mp3 do kosza.”
Co jakże wiele osób realizuje już w praktyce :-)
Poza tym: ile książek stojących od lat na domowych półkach nie zostało jeszcze i pewnie nigdy nie zostanie przeczytanych?
Pytanie: ile z nich stoi na półkach po to, żeby zamanifestować, co czyta albo chciałby przeczytać posiadacz. Albo co czytali jego rodzice. Stanie na półkach jest już manifestacją czegoś. Nie ma tu prostej analogii.
Czy biblioteki i czytelnie zabiły czytanie?
Nie piszę o bibliotekach i czytelnikach, które zresztą akurat RACJONUJĄ doświadczenie czytania – nie ma w nich wszystkiego i trzeba się przebić przez zasieki formalności, iść na piechotę itd. Piszę o sytuacji otrzymania zawartości Biblioteki Narodowej na własność. To zupełnie coś innego.
Kolejne pokolenia (u)rodzą się już z umiejętnością cieszenia muzyką bez przywiązywania ciężarków do stóp
Tego nie wiemy. Ale oczywiście piszę o sobie :-)
Za 20-30 lat grono osób ceniących nośniki muzyczne (szczególnie pozawinylowe) będzie śmiesznie małe w stosunku do liczby tychże nośników plątających się po planecie. Podaż >>> popyt.
Tego nie wiemy (to po pierwsze). Po drugie – spójrz na własny punkt 1. Fizyczne przedmioty niszczeją. I właśnie dlatego z czasem zyskują na wartości te, które się zachowały. Co więcej, przedmioty z czasem nabierają wartości zupełnie niezależnej od tego, do czego służą (strona estetyczna wydawnictw, wartość muzealna itp.), tutaj klasyczna ekonomia dostaje w tyłek – jak zresztą na wielu odcinkach.
Niemniej bardzo ciekawy problem i fajna dyskusja. :-)
Analogia książek na półkach oczywiście daleka, dorzuciłem półżartem. Tych w bibliotece/czytelni – bliższa, bo chodzi generalnie o łatwy, darmowy dostęp do przerastającej nasze możliwości (życiowe) liczby dzieł, o poczucie posiadania „wszystkiego” na wyciągnięcie ręki. (Bo w sieci wszystkiego przecież też nie ma – pewnie ani dziesiątej części muzyki zarejestrowanej przez człowieka – ale takie poczucie mamy).
„Tego nie wiemy.”
Możemy wyciągać wnioski z historii. Czym jest obawa przed zgubnymi skutkami nieograniczonego dostępu w porównanie z czarnymi wizjami tego, co stanie się z doświadczeniem muzycznym, gdy bezpośrednie spotkanie z żywym muzykiem – rzecz nieodzowna przez tysiąclecia – zastąpi słuchanie martwych nagrań za pośrednictwem nieludzkich maszyn? Dzisiaj tym maszynom przypisuje się „ciepłe, żywe brzmienie” :-)
co stanie się z doświadczeniem muzycznym, gdy bezpośrednie spotkanie z żywym muzykiem – rzecz nieodzowna przez tysiąclecia – zastąpi słuchanie martwych nagrań za pośrednictwem nieludzkich maszyn?
To akurat wiemy – rośnie wartość spotkania z żywym muzykiem i poszerza się rynek koncertowy. Dlatego analogia do rosnącej wartości spotkania z kawałkiem plastiku i drukowaną okładką jest usprawiedliwiona – i tu wnioski możemy wyciągać z historii.
Trudno ocenić, czy rośnie – przedtem spotkanie było jedyną możliwą opcją, więc bezcenną, potem miało konkurenta. Popyt na muzykę „live” – wbrew obawom niektórych koncertujących – oczywiście rósł, tyle że właśnie dzięki promocyjnej działalności nośnika.
Tymczasem rosła także potężna frakcja osób, które muzyczne emocje czerpały przede wszystkim – a czasem tylko – z nośników i z radia, jakoby źródeł drugiej kategorii, a nie ze spotkań bezpośrednich. Mimo to skumulowana radość ludzkości z wykonywania i słuchania muzyki osiągnęła rozmiary wcześniej niespotykane, wręcz absurdalne. Armageddon nie nastąpił. To mam na myśli, mówiąc o wyciąganiu wniosków z historii :-)
BTW, wiarę w CD właśnie stracił Ford:
http://www.digitalmusicnews.com/stories/072511ford
Ciekawe, jak szybko zrezygnują z portu USB.
Ciekawe z tym Fordem (tym bardziej, że lubię sobie w samochodzie posłuchać CD – tak samo jak kiedyś lubiłem posłuchać kaset, gdy przeżywały już kryzys).
Swoją drogą pierwszy komentarz pod notką o Fordzie:
CDs are terrible: breakable, scratchable, fragile. good riddance
przypomina mi od razu komentarze na temat winyli, które padały, gdy wchodziły CD. :-)
@„Ręka do góry, komu z czytających te słowa nigdy nie zdarzyło się ściągnąć jakiejś płyty, po czym w ogóle jej nie posłuchać”
No więc, ja:) Mnóstwa rzeczy zdarza mi sie posłuchać raz_nie_do_końca, bo [zła muzyka], [nuda], [nie moje klimaty], [jezu, co za szit], ale w 90% przypadków ten jeden odsłuch mają zapewniony, najczęściej od razu po ściągnięciu.
@ Fascynacja trwała miesiące, może lata. Na końcu zdał sobie sprawę z tego, że całe poszukiwanie (ten „hunt”, o którym pisze Goldsmith) w tej sytuacji traci sens.
Powiedziałbym, że zrobiło się nawet tak, że miejsca w których jeszcze widać radość z polowania, to blogi crate diggerów, albo takie jak Twoje, gdzie sporo miejsca zajmuje radość z fizyczności nośnika i tego, że np masz limitowaną kasetę The Kurws. Nie, żebym to od razu rozumiał:)
@Marceli Szpak –> Bo to samo życie jest. Jak sobie przypominam rodzinne dyskusje: „Kiedy zabierzesz stąd te płyty” albo „Co to za straszna okładka?” – to te fizyczne coś do tego rodzinnego życia wnoszą. Bo „Uprzątnij te pliki z dysku” byłoby w czasach terabajtowych HDD jakimś absurdem.
@Bartek Chaciński: ” O sensie kolekcjonowania – jak przypomina – stanowi ta jedna płyta, której nie masz. Finał zabawy w ogólną dostępność wszystkiego jest taki, że z wyprawką do szkoły będzie się dziecku dawać dysk z napisem MUZYKA, który będzie zawierał historię muzyki. I skutecznie zniechęci pociechę do zainteresowania jakimkolwiek fragmentem tej historii.”
Taka sytuacja jest właśnie teraz. Masz petabajty muzyki, których czas z jakim mogą trafić na dysk jest nawet 10 razy mniejszy niż potrzebny na przesłuchanie.
Nawet mając rankingi płyt i różne opracowania, nie jest łatwo sobie z tym poradzić.
Równie ważny jak muzyka jest sam odbiorca, tylko to bardzo trudny temat, dlatego większość woli udawać, że nie istnieje.
[…] ciekawego wątku na linii sporu analog-cyfra i fizyczne-niematerialne, który pojawił się na blogu Mariusza Hermy. Dopiero na końcu nasunęło mi się coś tak fundamentalnego. Bo zapomnijcie o rodzinnej dyskusji […]
[…] na łamach The Wire dyskusji o mp3, która obiła się jako takim echem echem w Polsce: u Mariusza Hermy i Bartka […]