Wywiad z Battles

Wywiad z Battles

Halo, czyta to ktoś świetny? – apeluje za naszym pośrednictwem Ian Williams z Battles. Na początku czerwca grupa wyda nową płytę „Gloss Drop”, w sierpniu zagości w Katowicach na festiwalu Nowa Muzyka, a nam opowiada o szukaniu supermarketów.

Na początku kwietnia u szczytu obaw o los elektrowni atomowej w Fukushimie właśnie w Japonii zainaugurowaliście trasę koncertową. Nie mieliście oporu przyjeżdżać do Tokio?

Śledziliśmy doniesienia mediów przez cały tydzień poprzedzający wyjazd. I prawdę mówiąc trochę baliśmy się o siebie, niezależnie od obaw o bezpieczeństwo samych Japończyków, ale ostatecznie przekonał nas tamtejszy promotor.

Jak?

Argumentem, że przyjazdem odwrócimy na moment uwagę fanów Battles od całej tej tragedii związanej z trzęsieniem ziemi. W Tokio nie doszło praktycznie do żadnych poważnych zniszczeń, życie toczy się w miarę normalnie, wyłączając może strach przed promieniowaniem. Muzyki to jednak nie dotyczy. Rozmawialiśmy na miejscu z artystami, promotorami, pracownikami klubów, wytwórni muzycznych czy firm nagłośnieniowych, no i z dziennikarzami. I wszyscy zgodnie twierdzili, że branża wyschła. O tej porze roku powinni rozkręcać sezon festiwalowy. Tyle że zbyt wielu zagranicznych wykonawców odwołało koncerty. Nie uwierzyłbyś, jak bardzo cieszyliśmy się z naszej obecności słysząc te słowa. Uff, tam po prostu trzeba było przyjechać. A później dowiedzieliśmy się, że lokalni promotorzy od powodzenia koncertów Battles uzależniali decyzje co do organizowania kolejnych imprez.

Udało się ich zachęcić?

Tak sądzę, skoro nasz występ na festiwalu Zettai-Mu oglądały ponad trzy tysiące osób.

Byli inni zagraniczni wykonawcy?

Modeselektor odwołał przyjazd, ale Flying Lotus się pojawił.

Pierwszy poważny koncert w karierze Battles chyba też miał miejsce w Japonii?

Zgadza się. Ale rozpoczęcie tej trasy w Japonii było dziełem przypadku. Obiecaliśmy ten występ jeszcze jesienią. Pochopnie, bo byliśmy wtedy w totalnej rozsypce, zawaleni nowym materiałem i niepewni tego, kiedy znów będziemy w stanie grać koncerty. Z drugiej strony temu właśnie służą deadline’y. Musisz być gotowy niezależnie od tego, czy ci się to podoba, czy nie. Japonia okazała się dla nas odskocznią do kolejnych koncertów w Europie i Stanach.

A faktycznie byliście gotowi?

Japonia i pierwsze koncerty w Europie wypadły zupełnie nieźle. Wyłączając Rotterdam, gdzie sprzęt na okrągło nawalał, wstydu nie było, choć nie było też idealnie. Ale to łatwo wytłumaczyć. Nasz nowy album „Gloss Drop” jest bardziej studyjny niż poprzednie albumy… studyjne. W zasadzie od zera uczyliśmy się grać covery naszych własnych piosenek. A na razie i tak skupiamy się wyłącznie na utworach z „Gloss Drop”, bo do starego materiału będziemy wracać stopniowo. Na razie szukamy pomysłu, jak przywrócić mu świeżość. Jak wskrzesić go nie tyle dla fanów, co dla nas samych.

Opowiedz więc o „Gloss Drop”. Dlaczego płyta brzmi tak, jak brzmi?

Dobre pytanie, tylko czy potrafię na nie odpowiedzieć? W naszym podejściu do muzyki niewiele jest planowania i teoretycznych rozmyślań. O stylu Battles decyduje technika naszej trójki oraz dostępny sprzęt. To sumuje się w dźwięki, które jesteśmy w stanie wygenerować. Momenty z gatunku: „O, a więc tak to brzmi!” – są u nas codziennością. I nawet gdy zaczynamy łączyć ze sobą te pojedyncze elementy, nie bardzo mamy pojęcie, jak wyglądać będzie cała struktura. Tak było na przykład z piosenką „Ice Cream”. Zrozumieliśmy ją dopiero po ukończeniu. Mianowicie skojarzyła się nam z lodami i chętnie poszliśmy tym tropem. Świadomość w procesie kompozycyjnym pojawia się u nas raczej późno. (śmiech)

Ten proces wyglądał inaczej niż przy nagrywaniu debiutu „Mirrored”?

Pewnie. Bo ani sobie, ani światu nie musieliśmy tym razem niczego udowadniać. Wolno nam było wreszcie się trochę zabawić i to była główna różnica.

Do studia weszliście już z gotowym materiałem?

Z połową materiału. A raczej ze szkieletem płyty, jeszcze bez mięsa, którym musieliśmy ten szkielet obłożyć. I to zabrało nam spooooro czasu.

Sześć miesięcy? To prawda?

Taaak. Kawał czasu. Bo wiesz, gdy wmaszerowaliśmy do studia, było nas czterech. We wszystkich piosenkach śpiewał tamten inny gość. [Mowa o Tyondaiu Braxtonie, który opuścił zespół w sierpniu 2010 roku. Jako oficjalny powód Braxton podał chęć skupienia na karierze solowej – przyp. mh]. Takie było jego życzenie i my nie mieliśmy z tym problemu. Przynajmniej do czasu, kiedy sobie poszedł. A my zostaliśmy z niedokończoną płytą. Utknęliśmy. Absolutnie wykluczyliśmy wypuszczenie albumu podpisanego „Battles” z tym facetem na wokalu. Musieliśmy więc odkręcić cały proces, cofnąć się do początkowego stadium prac i to było niemałym psychicznym wyzwaniem. Choć ostatecznie wyszło nam na dobre. To jak ze skokami wzwyż: jeśli ktoś podniesie ci niespodziewanie poprzeczkę, to na początku jesteś wściekły. Ale po osiągnięciu celu będziesz zadowolony, bo awansowałeś na wyższy poziom.

Tylko że to widać dopiero po fakcie. W momencie odejścia Braxtona nie czuliście się zbyt zmęczeni, by zaczynać wszystko od nowa? Rozważaliście rezygnację?

Znów sięgnę po anegdotę: szukasz supermarketu, ktoś mówi ci, że jest niedaleko, została ci tylko mila. Pokonujesz tę milę i nic. Pytasz kolejną osobę, a ona na to, że jesteś całkiem blisko, została ci jeszcze tylko mila. No i masz dylemat. Bo nogi cię bolą, ale głupio odpuścić, kiedy pokonało się już taką drogę. Tak było z nami. Cóż, poszliśmy do tego marketu.

Po drodze wkręciliście się podobno w Pro Tools?

No tak, wcześniej zapisywaliśmy muzykę na papierze.

Ależ oldschool.

Nie używaliśmy nut, ale coś w rodzaju wykresu. Oznaczaliśmy blokami przebieg poszczególnych tematów oraz ich wzajemne przenikanie. W końcu któryś z chłopaków rzucił: hej, wiecie, że ludzie używają do tego komputerów? Komputer jest wygodny, bo na każdym etapie procesu można rozważane opcje można natychmiast przetestować. W samym studiu każdy z nas miał coś w rodzaju swojego własnego ministudia, gdzie rejestrował swoje pomysły. Później przenosiliśmy do głównego komputera.

Podobał ci się taki tryb pracy?

Miał swoje wady i zalety. Po stronie pozytywów jest czas, jaki można poświęcić utworom. Przez sześć godzin możesz ślęczeć nad jednym taktem, aż będzie idealny. To wymarzone rozwiązanie dla każdego perfekcjonisty. No ale gdy to samo zaczniesz robić w towarzystwie reszty zespołu i jeszcze inżynierów dźwięku, to raczej prędzej niż później usłyszysz: „Wystarczy już!”. Ze względu na możliwość pracy samodzielnej każdy z nas ciągnął niektóre utwory w innym kierunku. Zamiast rzeczywistości zespołowej mieliśmy trzy odrębne uniwersa, każdy we własnym pokoiku, a taka sytuacja niechybnie prowadziła do konfliktów. Bo te wizje często były zupełnie inne.

Nie konsultowaliście się na bieżąco?

Przeciwnie. Żeby przekonać pozostałych chłopaków do jakiegoś pomysłu, twoja prezentacja musi wypaść sprawnie. Dlatego spędzasz dwa dni przy komputerze, montując kompletny niemalże kawałek. I tutaj tkwi główne niebezpieczeństwo. Bo koledzy cały twój trud mogą skwitować krótkim: „O mój Boże, nie ma mowy!”. I ty próbujesz wtedy bronić swojej koncepcji argumentem…

…że ślęczałeś nad tym dwa dni.

A potem krzyczę i ryczę i awantura gotowa. Później problem jakoś sam się rozwiązuje, choć kompromis wydawał się niemożliwy. No to już wiesz, jak wygląda proces kompozycyjny w Battles. (śmiech)

Jak radzicie sobie na koncertach bez wokalisty?

Na niektórych mamy gości, w Berlinie przykładowo śpiewał z nami Matias Aguayo. Kiedy indziej wspomagamy się zarejestrowanymi uprzednio projekcjami. Docelowo chcielibyśmy miksować wokale na żywo. Śpiew znakomicie nadaje się do takich didżejskich manipulacji. Ale wiesz co, wczoraj uświadomiłem sobie, że ta kłopotliwa sytuacja przywróciła nam status zespołu instrumentalnego. Na niektórych koncertach nie ma z nami wokalisty – chociaż tylko wokal. Trwanie w tym rozkroku jest na swój sposób fascynujące.

Nie brakuje wam żywego człowieka przy mikrofonie?

Przeszliśmy z Battles długą i krętą drogę i nie mam pojęcia, co wydarzy się jutro… Nie mieliśmy czasu, by kogoś poszukać. Najpierw studio, teraz trasa. Jeśli trafimy na kogoś świetnego, to jasne, bierzemy go bez zastanowienia. Halo, czyta to ktoś świetny? Jeśli tak, koniecznie skontaktuj się z nami!

Przecież kilku kandydatów macie na płycie. Przedstawisz nam waszych gości?

Priorytetem była dla nas różnorodność, stąd taki a nie inny wybór. Matias Aguayo to radosny żywioł i jako lekkoduch świetnie odnalazł się w w „Ice Cream”. To dosyć głupkowata piosenka, lekko w niej przegięliśmy. A dla Matiasa była idealna, ułożył swoją partię na miejscu. No i żaden z nas nie podejrzewał, że zaśpiewa po hiszpańsku. Cholera, mamy hiszpański na płycie!

Bardziej niż hiszpański zaskoczył mnie Gary Numan.

No tak, poniosła nas fantazja. Ktoś stwierdził, że byłoby ekstra dać ten kawałek Gary’emu. Pewnie się nie zgodzi, ale co nam szkodzi sprawdzić. Spytaliśmy więc kogoś, kto znał kogoś, kto znał kogoś… Wróciła odpowiedź: „Ciekawe. Chętnie spróbuję”. Spotkaliśmy się w Bostonie na jednym z przystanków jego jesiennej trasy koncertowej, dogadaliśmy szczegóły i oto jest. Uwielbiam mrok, który Gary wniósł do „My Machines”. Znakomicie równoważny słoneczne „Ice Cream”.

A Kazu Makino z Blonde Redhead?

Kolejne wyzwanie: kobieta. Battles zalicza się zazwyczaj do tych typowo męskich kapel. Poważni instrumentaliści i te sprawy. Chcieliśmy trochę… zmięknąć. Naturalnym wyborem był za to [Yamantaka] Eye z Boredoms. Fascynujący gość. Nigdy nie wiadomo, czego się po nim spodziewać.

O czym on śpiewa w „Sundome”?

My też nie wiemy. (śmiech) Sądziliśmy, że to po japońsku, ale potem puściliśmy „Sundome” znajomemu Japończykowi i zaprotestował, że to nie ma nic wspólnego z Japonią. Najwyraźniej Eye ma swój prywatny język.

Jak idzie wam wybieranie gości na grudniowy festiwal ATP, którego jesteście gospodarzami wraz z Caribou i Les Savy Fav?

Będzie Gary Numan. Będzie też Bitch Magnet, znakomita kapela z końca lat 80. Rozpadli się chyba w 1990 roku i mało kto o nich słyszał, ale na tych, którzy ich słyszeli, mieli ogromny wpływ. Wliczając mnie. Moją muzyczną trajektorię zawdzięczam właśnie im. Reaktywują się specjalnie po to, by zagrać na ATP. Jest jeszcze fajna nowa kapela z Chicago Dead Rider. Niewiele osób ich zna, ale jestem przekonany, że wstrząsną publicznością. Ponadto Japończycy z Nisennenmondai, graliśmy z nimi w Tokio. Jak widzisz, generalnie odpuściliśmy sobie wykonawców, o których wszyscy wiedzą, że są cool.

Wywiad ukazał się w serwisie T-Mobile-Music

Fine.

 




Dodaj komentarz