Beirut – The Rip Tide

Beirut – The Rip Tide (Pompeii)

 

Najpierw pisaliśmy o pielgrzymce 17-letniego Zacha Condona do Europy i konsekwentnej fascynacji młodzieńca muzyką bałkańską, z której to w 2005 roku zrodził się błyskotliwy debiut Beirut „Gulag Orkestar”. Dwa lata później pochwały dla płyty „The Flying Club Cup” ubarwialiśmy opowieściami o fizycznej i stylistycznej przeprowadzce Amerykanina do Paryża. Parę minialbumów „March of the Zapotec / Holland” przedstawialiśmy odpowiednio jako spotkanie Condona z meksykańską orkiestrą pogrzebową oraz elektroniką lat dziecięcych. A teraz? Condon przybywa zimą do Nowego Jorku, wchodzi do studia i jak miliony muzyków przed nim: po prostu nagrywa.

Uśrednieniem kilkudziesięciu poprzedniczek okazuje się dziewięć piosenek, które składają się na półgodzinne „The Rip Tide”. Ni to wesołe, ni to smutne zawodzenia otoczone ansamblem dętym wolne są tym razem od jednoznacznych skojarzeń geograficznych. Nawiązują wyłącznie do dotychczasowego dorobku Condona. Niekiedy udaje się nawet wyłowić strzępy tematów znanych chociażby z pierwszego wielkiego przeboju Beirut „Postcards from Italy”. Szansę na karierę radiową poza singlowym „East Harlem” ma utrzymane w równie pogodnym tonie „Santa Fe” i przyspieszające z taktu na takt „A Candle’s Fire”. Reszta materiału skazana jest raczej na rolę drugoplanowego towarzysza schadzek – najlepiej odnajdzie się w niej senny, jedyny uwolniony tu od perkusji „The Peacock” zwieńczony wielogłosową puentą.

Co powiedzieć tym, którym zastępy świetnych melodii oraz zwyżka wykonawcza nie zrekompensują przewidywalnych kompozycji i zbyt swojskich aranżacji? W sierpniu 2009 roku w siedmiu brazylijskich miastach zorganizowano akcję Beirutando (tzn. Beirutując). Na ulicach grano szalenie popularne w tym kraju piosenki Beirut przy użyciu lokalnych instrumentów i w duchu – czytaj: rytmie – latynoskim. Najwyraźniej i Condon zapragnął urządzić sobie takie właśnie Beirutando.

„Przekrój”

.

Fine.




Dodaj komentarz