Melodie zostają

Że już oglądałem, zdarzało mi się stwierdzać nawet kwadrans w głąb seansu. Trudniej nie pamiętać o fakcie czytania, ale odczekawszy dekadę spokojnie można udawać, że wewnętrzny lektor prowadzi dialogi po raz pierwszy. A zapominanie puent filmowych i literackich to u mnie szczęśliwa norma – wystarczy te dziesięć lat, by ucieszyć się na nowo.

Muzyki w ten sposób nie udało mi się jeszcze oszukać. Po dwóch nutach głowa dopowiada dwanaście kolejnych, choćby nie słyszało się ich od przedszkolnego parteru. Odruchowo chce się wyjaśnić tę specyfikę repetycyjną naturą muzyki: w skali mikro – refreny; w skali makro – zwyczaj słuchania utworów, płyt po wielokroć. Ale czemu pamięta się całe przeboje z czasów, z których wyparowały zupełnie dziecięce wierszyki, kreskówki z pierwszego disneyowskiego VHS-u zajechanego na śnieg, słuchane po stokroć baśnie i czytane po tysiąckroć komiksy? Przedwczorajszą świeżość zachowało dla mnie intro Dynastii, a nawet tak epizodyczne zjawiska jak muzyczne tematy igrzysk olimpijskich. Nie słyszałem czołówki Albertville od dwudziestu lat. Po trzech dźwiękach syntetycznej fletni pana zsyntetyzowałem sobie w głowie całą resztę.

Muzyka w tym wymiarze bardziej od artystycznych krewniaków-intelektualistów przypomina mi proste doznania zmysłowe: zapachy i smaki. Ich czas też się nie ima i potrafią błyskawicznie regenerować wspomnienia.

*

Repetycje nie wydają się zresztą niezbędne. Wymyśliłem sobie w ubiegłym tygodniu, że nadrobię zaległości z dyskografii Gong. „Angel’s Egg” na pewno odwiedziło mnie na przechodnim CD erze w okolicach paniki Y2K, ale „Gauzese!”? „Shamal”? Mogłem je słyszeć gościnnie, ale co najwyżej mimochodem. Ewentualnie w którejś z popółnocnych audycji Trójkowych. Stąd ze sporym zdziwieniem zaraz po zapuszczeniu odkrywałem ich obecność w personalnym ROM-ie.

Nieoczekiwane znajomości tego rodzaju w przypadku filmów są znajomościami cholernie niechcianymi. „Już widziałem” = żal. Z muzyką jest doskonale inaczej. Gong był? Świetnie, tym rychlej stopnieje sterta 440 płytRóżnica ta wypływa jak sądzę z przekonania, że lista arcydzieł ekranu jest ściśle ograniczona. Już teraz grzebię w latach 40. i 50., a co zostanie na emeryturę – zabawa w klasy B, potem C? A ekstraklasa muzyczna i tak jest nie do ogarnięcia.

*

Redukowanie sterty przebiega mi sprawnie, bo korzystając z sezonu wydawniczo ogórkowego po raz pierwszy od lat więcej czasu poświęcam starociom niż nowinkom. Kolejne spóźnione odkrycia okazały się nie gorsze niźli poprzednim razem – skutek być może odstawienia szkodliwej odbiorczo kawy. Highlighty punktuję poniżej, a przedtem retweet z Kuby Ambrożewskiego:

Śmieszne jak „hipsterzy” prawie nigdy nie poznają starej muzyki, tylko ją sobie przypominają, względnie „wracają do”.

 

Evan Parker and Keith Rowe – Dark Rags (Potlatch, 2000)

Nantes, dwie sesje: 31 grudnia 1999 roku oraz 1 stycznia 2000. Gatunek: freejazzowe szepty. W składzie dwie legendy improwizacji jazzowej i abstrakcyjnej. Na upamiętniającym ten szczególny moment „Dark Rags” Evan Parker wypada – nie do wiary – na tradycjonalistę. Już choćby dlatego, że na saksofonie gra. Rowe na gitarze woli nie grać, zresztą podobnie jak w AMM. Albo traktuje ją niezgodnie z instrukcją: rzęzi, trzeszczy, warczy, bulgocze, udaje sitar i generuje drone’y, albo zupełnie odpuszcza instrument i maltretuje radiowy potencjometr. Mimo tego to on okazuje się pierwszoplanowym bohaterem płyty, której z minuty na minutę słucha się coraz mniej jak free, a coraz bardziej jak ambientu. 2 x 40 minut, ekstremalnie kojąca muzyka na początek kolejnego ekstremalnego wieku.
.

Lô Borges – Lô Borges (Odeon, 1972)

Zachęcony świetną okładką i felietonem Borysa Dejnarowicza zabrałem się za dyskografię Lô Borgesa i już po dwóch płytach stanął u mnie na brazylijskim podium obok Caetano Veloso i Gilberto Gila. Urzekł:

przechodzeniem do rzeczy
melodią wielotaktową
energią pozytywną
różnorodnością (od Grechuty do Genesis + klawesyn!)
pieśniopisarstwem
.

Anouar Brahem – Barzakh (ECM, 1991)

Jest tutaj „Parfum de Gitane” i to był wystarczający powód, by z kilku oczekujących płyt Brahema zacząć  właśnie od „Barzakh”. To samo rekomendowała chronologia. Gdy potem rozsyłałem do znajomych entuzjastyczne linki, okazało się, że mnóstwo ludzi zna tę płytę na pamięć. Połowa z was pewnie takoż, więc w skrócie: Brahem to Tunezyjczyk, gra na bezprogowym oudzie, solo i w szlachetnym towarzystwie. Jego muzyka łączy zalety i jednocześnie niweluje wady arabizującej muzyki filmowej oraz typowych płyt z salonową muzyką gitarową. Idealna do tła, ale nie skazana nań.
.

Monopot – Something Is Like Nothing Was (Smalltown Supersound, 1999)

Rozczarowani krótkometrażową karierą grupy Slint i stylistycznym wiercipięctwem Tortoise znajdą pocieszenie w dorobku norweskiego Monopot. Niedużym, bo zaledwie dwupłytowym, ale debiut plasuje się w światowej czołówce slintowego odgałęzienia post-rocka, które to posępne rejony w tym samym czasie eksplorowało chociażby Neurosis – od strony post-metalowej (a niedługo potem Isis). Osobliwością nie tylko w kontekście płyty jest utwór „Dronningen”, w którym konserwatywnie surowe trio – wokal/gitara, bębny i bas – zapuszcza się w brzmienie i nastrój ówczesnego Boards of Canada. Bez obciachu.
.
.

Alva Noto & Ryuichi Sakamoto – Vrioon (Raster-Noton, 2002)

Rendez-vous przyjaznej uchu okrągłej elektroniki Alva Noto z uniwersalnym plumkaniem Sakamoto mogło zaowocować wspaniałością jednego tylko rodzaju: brzmienia. Obcowanie z cyfrowo-analogowym dream teamem daje przyjemność najzwyczajniej fizyczną. „Vrioon” utwierdza pozycję Noto wśród ambientowców najbliższych memu sercu – wzorcem pozostaje Eno, ale też Bass Communion czy Cipher. Nieinwazyjnych, których początkowo słucha się raczej w asyście innych zajęć, ale po zakończeniu płyty odkłada się również książkę i z westchnieniem stwierdza, że właśnie wydarzyło się coś bardzo pięknego.
.

A także „Black Woman” Sonny’ego Sharrocka z 1969 roku, z rekomendacji czytelnika Krzysztofa.

*

Mimo że w tekście o freelancerce sam ostrzegałem przed wydłużonym lądowaniem urlopowym u zmiennobiurkowych, nie przypuszczałem, że wyhamowywanie w tym sezonie zajmie mi całe dwa miesiące. Ale najwyraźniej się udało, więc do końca sierpnia raczej nie warto tutaj zaglądać – chyba że do archiwum wywiadów, artykułów i recenzji. Polecam blogosferę wyszczególnioną po prawej, a ja będę wdzięczny za podrzucanie w komentarzach linków do literatury nie tylko muzycznej, którą powinienem nadrobić powróciwszy.

Stąd.

.

Fine.




7 komentarzy

  1. slothrop pisze:

    Ktoś był naprawdę bardzo, bardzo cierpliwy:

    http://www.rockscenester.com/
    http://www.star1973.com/

  2. Sharanchia pisze:

    Ten komentarz to komentarz typowo lizusowski.

    Jakoś tak brakuje w mojej codzienności nowych wpisów na Ziemi Niczyjej. Oczekuję nadrabiania zaległości :)

  3. Fryga pisze:

    Nie wiem, czy ta pamięć muzyczna nie jest zjawiskiem jednak trochę osobnicznym. Moja pamięć tematów muzycznych jest mniej więcej taka, jak opisywana przez Ciebie „literacka” – ta druga za to właśnie taka, jak Twoja muzyczna. Także to chyba raczej kwestia wyczulenia na dane medium, nie jego specyfiki.

    Dziękuję za wspomnienie o Anouar Brahem, nie słyszałam dotąd. : – )

    I tak, że tęsknię za wpisami.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Kiedy już przebrnę przez całą 'dyskografię’ Bacha albo Mozarta, to się okaże, czy i moje pamiętanie nie ma swojego kresu.

    Dzięki, jeszcze parę górek i wracam.


  5. jjjjjjjj pisze:

    ^Bardzo tam ladnie.

  6. fripper pisze:

    A to górne zdjęcie to gdzie robione?

  7. Mariusz Herma pisze:

    Wschód słońca na Trzech Koronach.

Dodaj komentarz