Yes – Fly from Here

Yes – Fly from Here (Frontiers Records)

 

Nietakt

I tak już nadwerężonej reputacji jednej z najżywotniejszych kapel rockowych świata (rocznik 1968) „Fly from Here” nie zdruzgocze z tego prostego powodu, że mimo wiernej tradycji okładki nie sposób uznać tę płytę za wydawnictwo Yes.

Schorowanego Jona Andersona koledzy bezceremonialnie zastąpili wokalistą kanadyjskiego cover-bandu własnej kapeli. Po odejściu klawiszowca Ricka Wakemana grupę opuścił również jego syn Olivier. A ledwo zatrudniony na ich miejsce Geoff Downes – i to jest kuriozum największe – wespół z producentem płyty Trevorem Hornem odpowiada za większość niniejszego materiału z tytułową suitą na czele.

Panowie sklecili wprawdzie kilka ładnych tematów, tyle że potem rozciągnęli je na trzy kwadranse. Styl skopiowali zaś pieczołowicie z klasycznego okresu zespołu z lat 70. Uznajmy, że wydanym dziesięć lat temu „Magnification” Yes bardzo godnie zamknęło swoją studyjną karierę.

„Przekrój”

.

Fine.




7 komentarzy

  1. Artur pisze:

    Cholera, na początku zły byłem za ten album. Zły, bo to jednak tylko produkcja itp. Ale dziś… wstyd przyznać, ale go nucę do znudzenia, a mój syn, co do Yes miał stosunek jak na razie odległy kazał sobie ową płytę na iPoda wrzucić i także ze mną nuci „yeah. yeah” w „The Man… ” (w sumie to nigdy nie słyszałem takiej indolencji tekstowej u Yes jak właśnie owe „yeah yeah”). Co poradzić płyta znienawidzona na początku, dziś jest jedną z ulubionych w tym roku. A przyznać trzeba, że Yes to dla mnie od 30 lat najważniejszy zespół, choć przecież z całego prog rocka wyrosłem i dziś wolę songwriterów i indie rockowców.
    Pozdrawiam

  2. Jakub pisze:

    No właśnie ja się boję trochę za to brać. Takie czasy, że głupio słuchać proga. ;)

  3. fripper pisze:

    @Jakub

    E tam :)

  4. Artur pisze:

    @Jakub

    Eeee, naprawdę… czasy nie mają znaczenia, chcesz to słuchasz nie chcesz to nie. Ja tam dość często odpalam Yes (uważam nadal, że są nie do pobicia) Genesis, King Crimson, czy nawet Marillion. Nie lubię współczesnego prog rocka bo wydaje mi się wtórny. Probowałem trochę słuchać, ale zrezygnowałem. Poza tym, jak się dobrze wsłuchasz to post-rock, co to przez lata był na fali to nic innego jak nowa odmiana prog-rocka. Mało tego Kate Bush wydała właśnie nową płytę (nawiasem mówiąc nie mogę się otrząsnąć tak wydaje mi się to dzieło doskonałe), a tam utwory długie, smętne i niektórzy nazywają to także muzyką progresywną, co chyba jest nadużyciem, ale nie wiem. Mnie się podoba. Swoją drogą ciekawe kiedy tutaj pojawi się recenzje „50 words…”. Pozdrawiam

  5. Mariusz Herma pisze:

    Jak wspominałem, Airborell w dwóch słowach zrecenzował już tutaj nową Kate lepiej, niż potrafiłbym w dwóch tysiącach znaków. I tak, też byłem zaskoczony, gdy przy „50 Words…” zobaczyłem tagi w rodzaju „progressive rock” albo „experimental”.

    A co do nowego Yes, to problemem tej płyty zdecydowanie nie jest gatunek.

  6. Artur pisze:

    He he też miałem skojarzenia z Talk Talk, ale tylko na początku. Dziś myślę już inaczej, szerzej. Nieprawdopodobna płyta. Zrobiona z ciszy i niewidzialnych dźwięków i cholernie śnieżna, ale takim najpiękniejszym śniegiem jaki tylko może istnieć. A tak BTW polecam wszystkim projekt Low Roar niby nic, ale te dwie płyty (Low Roar i Kate Bush) wydają mi się w ostatnich dniach absolutnie obowiązkowe.

    Co do Yes, zgadzam się, że gatunek nie ma znaczenia. Ale już jakoś zapomniałem, że to jest jednak oszustwo. No, trudno.

  7. fripper pisze:

    No i się z Yes zrobił temat o nowej Kate Bush. Ja też jestem pod wrażeniem, choć się tej płyty jeszcze uczę. Troszkę przypomina „Aerial” tylko tamta była raczej na wiosnę. Bardzo to dla mnie miłe zaskoczenia po „DC”, które dziś mi się wydaje płytą zdecydowanie nieudaną (poza kilkoma pięknymi fragmentami). Przede wszystkim podoba mi się, że kate nie próbuje się ścigać wokalnie z samą sobą z przeszłości (co momentami na DC było dość bolesne).

    Zahipnotyzował mnie kawałek z Eltonem Johnem (kolejne zaskoczenie), ale nie chcę na razie się z tym albumem zbyt osłuchać. Czekam na śnieg.

    A propos „Kate Hollis”, to spotkałem się w recenzjach ze skojarzeniami ze Scottem Walkerem. Z tego wychodzi „Kate Walker”, czyli bohaterka (śnieżnej, a jakże) gry „Syberia”. Idę grać:)

Dodaj komentarz