Alternatywa dla alternatywy

Syryjski wodzirej, elektryczne komando z Konga i pustynna familia z rubieży Mali – łatwiej niż na przeglądach world music spotkać ich u boku gwiazd alternatywy. Chociażby na tegorocznym Off Festivalu

Śmierć rocka, jazzu, hip-hopu i bodaj każdego innego gatunku muzycznego wieszczono po wielokroć. Śmierć muzyki w ogóle – dopiero od niedawna. Klepsydr nie rozwieszają tym razem domorośli dziennikarze lub rozczarowani fani, lecz poważni muzykolodzy. Postęp w muzyce – argumentują – od zawsze stymulowały zderzenia obcych sobie kultur: począwszy Chopina (ludowa Polska kontra zachodnioeuropejski salon), Bartóka (Węgry, Słowacja, Bałkany i Turcja w jednym kotle) czy Strawińskiego (pakt rosyjsko-francuski) przez blues i jazz (Afryka spotyka Europę na gruncie amerykańskim), a kończąc na rock’n’rollu (czy Elvis na pewno nie był Murzynem?) oraz hip-hopie (czarna ulica w białym mieście z karaibskiej inspiracji). Dystans pomiędzy tradycjami rozmaitych zakątków świata wytwarzał grawitację, która napędzała nasz muzyczny kosmos. A przejęcie przez główny nurt kolejnego lokalnego odkrycia było jak wybuch supernowej.

Czarna dziura zglobalizowanej muzyki – argumentują muzykolodzy-fataliści – wchłonęła już jednak niemal wszystkie dostępne planety. Płodna Afryka sprezentowała nam kilka gatunków muzycznych, ale ostatni ponad 30 lat temu. Fascynacje Azją mainstream przeżył jeszcze wcześniej, bo w latach 60. Po melodykę arabską regularnie sięga tylko kino, a pieśni Indian przywłaszczyło sobie New Age. Uważniej ostatnio wsłuchiwaliśmy się w Skandynawię, ale nawet Jan Garbarek, Björk czy Sigur Rós nie doprowadzili przecież do przewartościowania w salach koncertowych. W filharmoniach z kolei do rękoczynów dochodziło ostatnio w połowie XX wieku i młodzieńcze dzieła Stockhausena wciąż określa się mianem „współczesnych”. Wniosek? Ludzkość wyeksploatowała już muzyczne zapasy, które wcześniej gromadziła przez tysiące lat. Bo jak tu mówić o inspirującym dystansie, gdy muzyczną podróż do Mongolii, Peru czy RPA można odbyć przy pomocy kilku kliknięć?

Prawdziwość powyższej teorii zweryfikuje czas – oby jak najprędzej. Ale nawet jeśli w wyniku skrócenia dystansów świat muzyki złapał kryzys twórczy, to muzyka świata przeciwnie – przeżywa właśnie swój najlepszy czas. Ostatnio podbija dla siebie młode i prężne serca amatorów alternatywy.

Śmiech z zielonych

„Krok 1: Opracować rodzaj gównianego klawiszowego muzaka. Krok 2: Zwerbować kumpli do supertaniej kapeli koncertowej. Krok 3: Promować tę tandetę hasłem nowej ery w syryjskiej muzyce, koncentrując wysiłki na młodocianych bywalcach modnych klubów i nieopierzonych amatorach egzotyki. Krok 4: Zaopatrzyć się w listy polecające od Björk i Damona Albarna. Krok 5: Objechać wszystkie liczące się festiwale muzyczne (Glastonbury, All Tomorrow’s Parties, Sonar, Central Park Summerstage, Eurockéenes de Belfort), wybuchając sporadycznie śmiechem podczas liczenia zielonych”. W ten sposób brytyjski „The Independent” przedstawiał swoim czytelnikom Omara Souleymana. I prawdę mówiąc, niewiele tej skróconej biografii brakuje. W nawiasie należałoby jedynie dopisać polski OFF Festival.

– OFF ma być czymś więcej niż tylko komentarzem do standardowo pojmowanego terminu indie – wyjaśnia nam Artur Rojek, szef katowickiej imprezy. – Omar Souleyman, podobnie zresztą jak kongijskie Konono Nº1, które także odwiedzi nas tym roku, egzystują w świadomości europejskiego odbiorcy jako ciekawe zjawiska z innej części świata. Ale także jako postacie wpływające na kształt współczesnej muzyki alternatywnej. Konono Nº1 współpracowali z Björk, Herbiem Hancockiem czy Mos Defem. Interpretacji ich utworów podejmowali się Deerhoof, Juana Molina czy Andrew Bird. Co do Omara, to znów pierwsza była Björk, ich wspólne nagrania i remiksy – tłumaczy Rojek.

500 wesel

Zawsze w ciemnych okularach – ślad po motocyklowym wypadku z dzieciństwa, który uszkodził mu wzrok – Omar Souleyman to największy hit eksportowy w dziejach syryjskiej muzyki. Dla świata odkrył go Mark Gergis. irackiego pochodzenia punkrockowiec z San Francisco. W 1997 roku postanowił on udać się na swoją pierwszą podróż zagraniczną, a za cel obrał Syrię, uznając ją za „ostatni prawdziwie arabski bastion na Bliskim Wschodzie”. Co na miejscu zadziwiło go najbardziej? Oczywiście muzyka. Konkretnie taneczny styl nazywany dubke. – Nigdy wcześniej nie słyszałem czegoś tak ekstatycznego, tak surowego, tak szybkiego. Ilekroć pytałem o wykonawcę, zawsze padała ta sama odpowiedź: Omar Souleyman – wspominał potem Gergis. Wielokrotnie wracał do Syrii, ale piosenkarza udało mu się wytropić dopiero w 2006 roku. Odnalazł go w małej wiosce w regionie Jazeera na północno-wschodnim krańcu kraju, gdzie przeciętna temperatura latem przekracza 40 stopni (a zimą spada poniżej zera), gdzie od dziesięciu lat nie widziano porządnego deszczu i gdzie mieszkają obok siebie Arabowie, Kurdowie, Irakijczycy, Chaldejczycy, Asyryjczycy i Ormianie, szyici, sunnici, chrześcijanie, alawici i jazydzi. W zespole Souleymana dwóch muzyków to Kurdowie, on sam jest Arabem, a na ubiegłoroczną trasę zabrał ze sobą chrześcijańskiego poetę.

Gergis dysponował aż 500 kasetami podpisanymi nazwiskiem Souleymana, kiedy po udanych negocjacjach z artystą kompilował pierwszą składankę przebojów Syryjczyka przeznaczoną dla uszu zachodnich. (Do dziś ukazały się trzy takie albumy; ostatnim jest „Jazeera Nights” z 2010 roku). Większość taśm zawierała materiał z weselnych występów Souleymana. Zwyczajowo otrzymywali je nowożeńcy na pamiątkę upojnej nocy, tyle że dziwnym trafem wkrótce lądowały one w kioskach na terenie całej Syrii. Naturalnie bez zgody i wiedzy autora. Najstarsze, na jakie Gergis trafił, pochodziły jeszcze z początku lat 90., kiedy dwudziestoparoletni Souleyman postanowił sprofesjonalizować swoje hobby – zresztą wbrew woli rodziny. Zdanie zmienili dopiero niedawno, widząc jak skrzynka pocztowa Omara zapełnia się zaproszeniami na festiwale w Europie i Ameryce.

Inspiracje grupowe

Wybór muzyki na przekór najbliższym, lokalna sława mozolnie budowana przy wsparciu pirackiej dystrybucji, wreszcie nadejście międzynarodowego uznania wraz z początkiem XXI wieku – ten sam model kariery okazuje się regułą w przypadku najbardziej rozchwytywanych obecnie wykonawców z Afryki. Malijskie małżeństwo niewidomych Amadou & Mariam na uwagę Północy musiało czekać aż 30 lat. 6 października zobaczymy ich w stołecznej Sali Kongresowej, a dwa tygodnie później w Warszawie i Wrocławiu wystąpią Tinariwen, pustynni bluesmani z obrzeży Sahary. Pomiędzy powstaniem zespołu a przełomowym dla nich występem na festiwalu Roskilde minęły ponad dwie dekady. Konono Nº1 grają od przełomu lat 60. i 70., ale pierwszą płytę na Zachodzie wydali w roku 2004.

Coś jeszcze łączy wszystkich tych wykonawców: łatwiej spotkać ich u boku gwiazd nurtu indie niż na przeglądach poświęconych world music. Tinariwen po raz pierwszy w Polsce występowali w ubiegłym roku na festiwalu Open’er, a swój nowy album „Tassili” zapowiedziany na koniec sierpnia przygotowali wspólnie z muzykami TV on the Radio oraz Wilco. Amadou & Mariam pod swoje skrzydła przyjął Damon Albarn z Blur i Gorillaz, a Konono Nº1 wspierali Björk na ostatniej trasie koncertowej, wcześniej wspomagając ją w studiu. U Omara zamówiła ona remiksy utworów ze swojej nowej płyty „Biophilia”, zaś grupa Caribou zaprosiła Syryjczyka na sygnowaną przez siebie grudniową edycję alternatywnego festiwalu ATP. – Należy pamiętać, że Omar to gwiazda wytwórni Sublime Frequencies z Seattle, która eksploruje odlegle rejony świata i jest bardzo wpływowa w dziedzinie muzyki folk. Inspiruje takich artystów jak Animal Collective czy Fleet Foxes – zauważa Rojek. – Omar jest najpopularniejszym artystą w ich katalogu, ale na ustach muzycznego świata już pojawiają się Group Doueh czy Group Inerane.

Głupia muzyka

Roskilde, Open’er, OFF czy ATP – nie są to nazwy kojarzone z muzyką świata. Czym wytłumaczyć rosnące zainteresowanie mieszczańskiej alternatywy tradycjami regionów? Być może dowodzi to prawdziwości owej teorii o wyczerpaniu stylistycznych zapasów globu, która zmusza młodych artystów do szukania inspiracji coraz dalej od własnej piwnicy. Ale może jest to objaw integralnej cechy alternatywy, która nieustannie szuka alternatywy także dla… samej siebie. Stąd obecna fascynacja nie tylko Afryką czy Azją, ale również rehabilitowanie nordyckiego metalu, moda na londyński dubstep, hip-hop z RPA i radykalną kalifornijską elektronikę.

– Idol weselników i kierowców wiejskich taksówek – mówią tymczasem o Souleymanie ci, którym nie podobają się międzynarodowe osiągnięcia ekswodzireja. „Jestem wielkim propagatorem syryjskiej muzyki popularnej, ale powiedzmy sobie prawdę: Omar jest bardzo kiepskim wokalistą. To wstyd, że akurat jemu trafił się los na loterii. Ilekroć reprezentuje nasz kraj na międzynarodowych festiwalach, obraża wszystkich tutejszych wykonawców – zżymał się jeden z syryjskich krytyków. – Zachodniej publiczności Omar może się wydawać „cool” ze względu na ogólny kicz oraz zabawny wygląd. Ale to głupia muzyka z głupimi słowami” – perorował. Cóż, kiczu muzyce Souleymana istotnie nie sposób odmówić. Ale tekstów jego fani i tak nie rozumieją – i może stąd ten sukces?

„Przekrój”, lipiec 2011

.

Fine.




Dodaj komentarz