La Folle Journée 2011

Vox populi: Milion Japończyków nie może się mylić
Tyle osób przychodzi na La Folle Journée w Tokio, a Japonia doczekała się jeszcze trzech innych lokalnych odnóg festiwalu. Do tego dochodzi hiszpańskie Bilbao, brazylijskie Rio de Janeiro i rzecz jasna francuskie Nantes, gdzie w 1995 roku René Martin po raz pierwszy urządził filharmoniczne szaleństwo. Gdyby to wszystko zsumować, wyjdzie prawie tysiąc koncertów na sezon. Polskim edycja festiwalu, która zadebiutowała rok temu po usilnych staraniach Sinfonii Varsovię i przy wsparciu wieszcza Chopina, przyciągnęła niby „tylko” 26 tysięcy osób. Tyle że nikt przedtem nawet nie marzył o tym, by poważka stawała w frekwencyjne szranki z imprezami niepartyturowymi.

Multitasking: Koncerty na kilku scenach jednocześnie. Wychodzisz kiedy chcesz
„ Nie wiadomo, co ze sobą zrobić. Tak wiele dzieje się naraz i wszystkie koncerty stoją na wysokim poziomie” – skarżyła się łamaną angielszczyzną młoda latynoska melomanka w jednym z reportaży z pierwszej edycji stołecznych Szalonych Dni. Droga turystko: o to właśnie chodzi! W ofercie La Folle Journée należy się zgubić, zapominając harmonogramach i pompatycznych tytułach kompozycji. Lokale można dobierać w zależności od preferencji muzyczno-społecznych oraz wady wzroku. Do dyspozycji są cztery sale koncertowe w Teatrze Narodowym – Operze Narodowej mieszczące odpowiednio od 200 do 1600 osób albo namiot na Placu Teatralnym. Optymalnym rozwiązaniem jest wytyczenie własnej ścieżki festiwalowej według dokładnie tej samej logistyki, jaką stosujecie latem na Open’erze, Offie czy Audioriver.

ADHD Friendly: Koncerty nie dłuższe niż 45 minut. Klaszczesz, kiedy chcesz
Standardowe filharmoniczne demotywatory – sztywny dress code, kościelny savoir vivre oraz wielkomiejskie ceny biletów – La Folle Journée odpędza krótkim hasłem: róbta, co chceta. Muzyka jest tutaj tańsza niż piwo, bo wejsściówki kosztują 5, 7 i 10 zł. Wolno wyrażać entuzjazm zaraz po jego wystąpieniu, dozwolony jest nawet bench diving, więc warto zabrać ze sobą młodsze rodzeństwo, a co do stroju… „T-shirt i wytarte jeansy” – zachęca sam ojciec założyciel festiwalu René Martin. Szalone Dni wymyślił wszak po to, by niosły „takie same emocje jak koncert rockowy”.

Lepsze niż Rapidshare: 85 koncertów, 860 wykonawców, w 4 dni
A właściwie trzy dni, bo w czwartkowy wieczór będziemy jedynie otwierać inauguracyjnego szampana przy dziełach Straussa, Brahmsa, Liszta, a także melodiach weselnych z Transylwanii, tanecznych przebojach ze wsi Békástrad i węgierskim megahicie „Mój słodki Grzesiu”. W kolejne dni warto sprawdzić, jak zagraniczni goście potraktują cudzych wieszczów: hiszpański pianista Luis Fernando Pérez – Wagnera, jego koreański kolega po fachu Kun Woo Paik – Brahmsa, naszego Szymanowskiego francuska para Braley – Charlier, a staruszka Bacha transkontynentalny duet żeński Shoji – Vassilieva. Jeśli się uwiniesz, w jeden weekend odhaczysz 100 lat muzyki wraz z kontekstem.

Więksi niż U2: A przynajmniej wyżsi
Powstały dziesięć lat temu kwartet Mogliani to już gwiazda światowej kameralistyki. Marc Minkowski dyryguje najlepszymi orkiestrami świata, a orkiestra OSP Nadarzyn regularnie opuszcza swoją remizę na rzecz sal koncertowych we Włoszech, Bułgarii czy Chinach. Jeśli po La Folle Journée oczekujecie jednak nieco bardziej dosłownego szaleństwa, szukajcie go na występach fenomenalnego polskiego zespołu akordeonowego Motion Trio, jazzowego duetu Marcina Grochowiny i Felixa Borela, bądź też u mistrzów węgierskiego folkrolu Muzsikás. Z usług tego ostatniego korzystała już nawet legendarna japońska wytwórnia anime Studio Ghibli.

„Machina”

.

Fine.




Dodaj komentarz