Spytałem kolegę po fachu:
Odpisz pierwszą myślą bez oszukiwania: najlepsza płyta ever?
Odparł:
Tak na serio, to spróbuję się wymigać od odpowiedzi. Co miesiąc zmieniam zdanie co do najlepszej płyty 2010. W grudniu będę chyba losował tą 'naj’ z tego roku. I jak mogę myśleć o tej 'ever’?
Upierałem się:
No, ale jakaś pierwsza myśl była. Jaka? Niezobowiązująco!
Uległ:
Talk Talk. Spirit of Eden. Niezobowiązująco.
.
To jaka jest twoja pierwsza myśl? Niezobowiązująco.
.
od paru miesiecy hood i cycle of days and seasons
Widzę, że nie tylko w moim wypadku nazwisko Grechuta sąsiaduje ze słowem „znajomi”. Miałem w liceum grono bliskich przyjaciół kompletnie zakochanych w Grechucie i w Demarczyk także. Starali się mnie ostro tym zarazić, a ja ich Floydami i m.in. Davidem Bowie. Załapałem się nawet na koncert Grechuty, choć – ze względu na stan zdrowia artysty – było to raczej przykre przeżycie. Co ciekawe, zarażanie podziałało w obie strony, choć u mnie z nieco opóźnionym zapłonem. Grechuta zawsze będzie mi się już kojarzył z liceum, ale naprawdę doceniłem go dopiero na studiach. Zacząłem słuchać jeszcze raz, już jakby na własną rękę i mnie zachwyciło. Pierwsze 6 płyt MG to moim zdaniem rzeczy wybitne w skali światowej, przy czym absolutnie oryginalne i bardzo „polskie” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Anawa to też najlepszy okres dla Pawluśkiewicza, nigdy później już nie zrobił nic nawet w połowie tak wartościowego. Demarczyk bardzo szanuję, ale już to nie do końca moja bajka. Za to uwielbiam Koniecznego jako twórcę muzyki filmowej i teatralnej i uważam, że jest cokolwiek niedoceniony w swojej oryginalności i nowatorstwie. Jego hipnotyczne, transowe, okołominimalistyczne rozwiązania spokojnie mogą sąsiadować z Góreckim.
Na koniec jeszcze jeden kamyczek w ramach właściwego tematu tego wątku:
– Laurie Anderson „Big Science”