Też pytanie

Spytałem kolegę po fachu:

Odpisz pierwszą myślą bez oszukiwania: najlepsza płyta ever?

Odparł:

Tak na serio, to spróbuję się wymigać od odpowiedzi. Co miesiąc zmieniam zdanie co do najlepszej płyty 2010. W grudniu będę chyba losował tą 'naj’ z tego roku. I jak mogę myśleć o tej 'ever’?

Upierałem się:

No, ale jakaś pierwsza myśl była. Jaka? Niezobowiązująco!

Uległ:

Talk Talk. Spirit of Eden. Niezobowiązująco.

To jaka jest twoja pierwsza myśl? Niezobowiązująco.

.

Fine.




52 komentarze

  1. nie.spokoj pisze:

    od paru miesiecy hood i cycle of days and seasons

  2. fripper pisze:

    Widzę, że nie tylko w moim wypadku nazwisko Grechuta sąsiaduje ze słowem „znajomi”. Miałem w liceum grono bliskich przyjaciół kompletnie zakochanych w Grechucie i w Demarczyk także. Starali się mnie ostro tym zarazić, a ja ich Floydami i m.in. Davidem Bowie. Załapałem się nawet na koncert Grechuty, choć – ze względu na stan zdrowia artysty – było to raczej przykre przeżycie. Co ciekawe, zarażanie podziałało w obie strony, choć u mnie z nieco opóźnionym zapłonem. Grechuta zawsze będzie mi się już kojarzył z liceum, ale naprawdę doceniłem go dopiero na studiach. Zacząłem słuchać jeszcze raz, już jakby na własną rękę i mnie zachwyciło. Pierwsze 6 płyt MG to moim zdaniem rzeczy wybitne w skali światowej, przy czym absolutnie oryginalne i bardzo „polskie” w najlepszym tego słowa znaczeniu. Anawa to też najlepszy okres dla Pawluśkiewicza, nigdy później już nie zrobił nic nawet w połowie tak wartościowego. Demarczyk bardzo szanuję, ale już to nie do końca moja bajka. Za to uwielbiam Koniecznego jako twórcę muzyki filmowej i teatralnej i uważam, że jest cokolwiek niedoceniony w swojej oryginalności i nowatorstwie. Jego hipnotyczne, transowe, okołominimalistyczne rozwiązania spokojnie mogą sąsiadować z Góreckim.

    Na koniec jeszcze jeden kamyczek w ramach właściwego tematu tego wątku:

    – Laurie Anderson „Big Science”

Dodaj komentarz