Cała wstecz

Chcesz być na czasie z muzyką? Słuchaj staroci. XX edycja festiwalu Ars Cameralis pokazuje, że współczesnością rządzi retro

Pierwszy klubowy koncert znakomitych Fleet Foxes i pierwszy w ogóle Billa Callahana. Pierwsza wizyta modnego El Guincho i największego spóźnialskiego ostatnich lat – 63-letniego wokalisty Charlesa Bradleya, którego debiutancki album ukazał się dopiero w styczniu tego roku. A także francuskie M83 w kilka tygodniu po wydaniu dwupłytowego magnum opus. W programie śląskiego festiwalu Ars Cameralis nowość zdaje się gonić nowość.

Spróbujmy jednak przetłumaczyć ów program na epoki muzyczne. Pochodzący z Seattle Fleet Foxes godzą angielski folk z tym, na Wschodnim Wybrzeżu USA słuchano w latach 60. (głównie Beach Boysów). Hiszpański producent El Guincho, z domu Pablo Díaz-Reixa, miksuje tropicalię z afro-beatem, a zatem brazylijskie lata 60. z nigeryjskimi 70. Bill Callahan mógłby i zapewne chciałby krążyć po Stanach Zjednoczonych u boku Johnny’ego Casha albo chociaż Boba Dylana, byle tego sprzed okresu elektrycznego. Anthony Gonzalez, spiritus movens M83, zafiksował się zaś na najbardziej syntetycznej z dekad – latach 80. Niewzruszony wiekiem własnym ni metryką muzyki popularnej Charles Bradley nie tyle nawiązuje, co jawnie kopiuje funk i soul z winyli nagromadzonych jeszcze w dzieciństwie. A przy tym wszystkim Ars Cameralis jest – nie tylko jak na polskie warunki – festiwalem bardzo na czasie.

Ani jeden dobry album

Bradley to niedawny nabytek Daptone Records. Ta nowojorska wytwórnia wyspecjalizowała się w reanimowaniu czarnej amerykańskiej muzyki spod znaku Jamesa Browna, Otisa Reddinga i fabryki soulu Motown. Oskarżenia o żerowanie na przeszłości, żeby nie powiedzieć: na trupach, jej menedżerowie zbywają prostym pytaniem: czy ktoś ma pretensje do reżyserów teatralnych o to, że ciągle eksploatują dorobek Szekspira? Gdy mistrz odchodzi, przekonują, ktoś powinien podjąć jego dzieło, w przeciwnym razie zostanie zapomniane. Spuściznę po mistrzach od zapomnienia ocalają takie gwiazdy Daptone jak instrumentalny kolektyw The Budos Band czy charyzmatyczna Sharon Jones wraz z zespołem The Dap-Kings, który wspierał Amy Winehouse przy nagrywaniu słynnego „Back to Black”. – Nie interesuje nas zabawa w retro – zastrzega niby Beth Roth, producent i jeden z założycieli Daptone, ale zaraz dodaje: – Są tacy, którzy twierdzą, że od 1973 roku nie powstał ani jeden naprawdę dobry album. I ja się z nimi w dużej mierze zgadzam.

Z Rothem zupełnie nie zgadza się lider M83 Anthony Gonzalez. „Nastały idealne czasy dla muzyki. Codziennie wydaje się tysiące ciekawych płyt, aż zaczynam się w tym wszystkim gubić” – przyznał niedawno. Jako artysta ostatecznie wylądował jednak w tym samym miejscu, co szef wytwórni Daptone: we wspomnieniach z własnej młodości. Jego najnowszy, podwójny album „Hurry Up, We’re Dreaming” swoją estetykę, instrumentarium oraz brzmienie zawdzięcza bezpośrednio latom 80. „Cóż, głównym założeniem podczas nagrań na pewno nie było stworzenie czegoś nowoczesnego – mówi szczerze Gonzalez. – Nie troszczę się o nowoczesność. Zależy mi raczej na muzyce ponadczasowej”. Podobne idee przyświecały ostatnio Justinowi Vernonowi z Bon Iver czy Danowi Bejarowi z kanadyjskiego Destroyer, gdy pisali jedne z najlepszych, a jednocześnie najbardziej zadłużonych w latach 80. piosenek, jakie słyszał 2011 rok.

Klęska urodzaju

Obsesję na punkcie lat 70. zdradza z kolei ostatnia płyta Johna Granta „Queen of Denmark”, której spore fragmenty usłyszymy w ramach Ars Cameralis w chorzowskim Teatrze Rozrywki. W Teatrze Zagłębia w Sosnowcu słynna francuska pieśniarka i aktorka Jane Birkin przypomni utwory swojego byłego męża Serge’a Gainsbourga, przenosząc nas tym samym o 1200 km na zachód i o 40 lat wstecz. Do katowickiej Hipnozy nieco bliżej, ale tylko geograficznie, niemieckiemu Faust, który symbolizuje lata świetności krautrocka. Stephen Malkmus, którego koncert zamknie śląski festiwal, znany jest głównie jako założyciel kalifornijskiego Pavement: legend indie rocka, tyle że tego z początku lat 90., a nie ery blogosfery.

W całym programie Ars Cameralis nie sposób tak naprawdę wskazać choćby jednego reprezentanta pierwszej dekady nowego wieku, nie wspominając o rozpoczętej już drugiej. A zarazem, powtórzmy, jest to jedna z bardziej aktualnych imprez muzycznych w naszym kraju. Bo w tych najlepszych dla muzyki czasach właśnie retro staje się nurtem dominującym. Niektórzy tłumaczą to zwykłym sentymentem, który karmi się coraz bogatszymi sieciowymi archiwaliami. A może raczej trawimy jeszcze plony minionych dekad – dekad niebywałego urodzaju.

„Przekrój”

.

Fine.




4 komentarze

  1. wieczór pisze:

    szkoda, że nie ma ani słowa o stranded horse, który zagra z grantem. dla mnie ten francuz jest odkryciem tego roku, świetnie łączy dźwięki kory z typowo europejskimi piosenkami. i na jego koncert (oraz dzisiejszy bradleya) czekam najbardziej.

  2. kidej pisze:

    Po pierwsze – The Pavement?

    Po drugie – ledwie miesiac temu w Krakowie odbyl sie Unsound, godzacy retro-zerkanie i smiale patrzenie w przyszlosc. I wyszedl kapitalnie. Wiec, choc faktycznie trwa retromania, i choc faktycznie Ars prezentuje sie swietnie (Fleet Foxes w niedziele bardzo dobrzy), to pamietajmy, ze mozna tez inaczej.

  3. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki za uważne czytanie :-)

    Co do Unsoundu, to weterani okazali się niestety o niebo ciekawsi niż jakoby łącząca retro z przyszłością młodzież, choć to oczywiście moja ocena oparta na jakiejś połowie występów i kilku rozmowach. FF bardzo zazdroszczę. Publiczność pod względem wieku faktycznie, jak mi ktoś donosił, nieblogowa?

  4. kidej pisze:

    Oj, ja z kolei czytalem entuzjastyczna relacje, wedle ktorej mlodzi dotrzymywali kroku starym – choc pewnie oczywiste jest, ktora to byla relacja :)

    Publicznosc na FF, choc nie rozgladalem sie specjalnie, roznorodna i wiekowo przekrojowa faktycznie. No i, co najwazniejsze, entuzjastyczna, zespol dostal owacje na stojaco (nawet jesli uwazam, ze troche na wyrost, to wciaz mile).

Dodaj komentarz