Oglądałem na YouTube fanowskie filmiki z waszej obecnej trasy koncertowej i zaskoczyło mnie to, jak żywo publiczność reaguje na światła i wizualizacje. Umknęliście stereotypowi nudnych laptopowców.
Tom Findlay: Bo to nie są zwykłe wizualizacje. Wykorzystujemy kamery Kinect – sprzedawane zazwyczaj z konsolą do gier Xbox – które potrafią rozpoznawać ludzkie gesty. Na bieżąco skanują nasze sylwetki, przetwarzają je i przenoszą na gigantyczny ekran. Przy pomocy ruchu sterujemy także laserami. Kontrolujemy więc jednocześnie muzykę i obraz, dzięki czemu łatwiej jest nam nawiązać relację z publicznością. I nigdy nie dajemy dwóch identycznych występów. Na YouTube musi to wyglądać jak jakiś psychodeliczny, kręcony na żywo film?
Na pewno jaskrawoczerwony – bo koncertujecie obecnie pod szyldem „Red Light”. Wcześniej były „Black Light” i „White Light”, światło czarne i białe. O co chodzi?
Zaczęło się półtora roku temu od albumu „Black Light”. Nagrywaliśmy go po rozstaniu z dużą wytwórnią, za własne pieniądze i bez jakiegokolwiek pomysłu na dystrybucję. Czuliśmy się, jakbyśmy stąpali w ciemnościach. I ta ciemność przeniknęła na samą płytę: dosyć industrialną, inspirowaną Garym Numanem i Davidem Bowiem, Roxy Music i Sonic Youth, a także pierwotnym techno czy muzyką industrialną. Kiedy „Black Light” ujrzało światło dzienne, zaznaczyliśmy to hasłem „White Light”, pod którym prezentowaliśmy nowy materiał na scenie. Obecna czerwień symbolizuje z kolei nasz powrót do klubów, starych magazynów, piwnic – czyli do początków Groove Armady. I na tym chyba wyczerpują się nasze pomysły w zakresie kolorów. (śmiech)
Chociaż właśnie wydaliście EP-kę „Red Light Trax” i to z dopiskiem „Część pierwsza”. Tak jak Robyn zamierzacie zrezygnować z długogrających płyt?
Muzyka taneczna zawsze bazowała na dwunastocalowych singlach i innych krótkich wydawnictwach. Ukazywały się w rytmie tygodniowym czy miesięcznym, a nie letnim, jak to jest z longplayami. Naśladujemy więc nie tyle Robyn, co zwyczaje kultury klubowej, do której znów się odwołujemy. Być może zbierzemy kiedyś na jednej płycie najlepsze utwory z kilku EP-esk, jednak w tej chwili przeraża nas wizja zamykania się na rok w studiu, aby nagrywać pełnometrażowy album.
Wspominałeś kiedyś, że za sprawą koncertu Friendly Fires zwątpiłeś w waszą – jak to ująłeś – patetyczną muzykę. A mieliście występować zaraz po nich. To się często zdarza?
Już nie. Wcześniej próbowaliśmy być kimś, kim nie jesteśmy. Tamten koncert uświadomił nam, że bardziej troszczymy się o reakcję publiczności niż o nasze własne odczucia. Pewność siebie odzyskaliśmy przy okazji „Black Light”, na której zawarliśmy muzykę mniej euforyczną, za to znacznie bliższą naszym sercom. Teraz reakcja publiczności ma dla nas drugorzędne znaczenie. Przed przyjazdem do Warszawy odwiedziliśmy Buenos Aires oraz Dubaj. W Argentynie przyjęło nas kilka tysięcy rozemocjonowanych fanów. Dubaj z kolei nie okazał się specjalnie entuzjastyczny. Ale to nie zmienia naszego przekonania co do słuszności dokonanych wyborów. Zresztą mroczne, basowe, garażowe brzmienia dominują obecnie w większości brytyjskich klubów.
Skąd wiesz? Masz jeszcze czas do nich zaglądać?
Poza pracą – nieszczególnie. Jednak chociażby ze względu na festiwal Lovebox, który współorganizujemy w Londynie od prawie dziesięciu lat, staram się na bieżąco śledzić nowe trendy w muzyce elektronicznej.
Z drugiej strony na waszej ostatniej płycie gościł weteran Brian Ferry.
Brian należy do moich największych bohaterów muzycznych. Od lat marzyłem o tym, by spotkać się z nim w studiu. Udało się to niejako przypadkiem. Nasz fotograf wspomniał kiedyś, że kumpluje się z synem Ferry’ego. Ten skontaktował nas ze swoim tatą i po czterech wspólnych obiadach Brian zgodził się wziąć udział w nagraniach. To był bardzo długi proces, ale wart zachodu. Współpraca miała zresztą ciąg dalszy, bo reaktywowane Roxy Music zagrało na ubiegłorocznej edycji Lovebox.
Kogo jeszcze chciałbyś zaprosić na cztery obiady?
To oczywiste: Prince’a.
„Przekrój”
.