Światło ECM

Tysiąc płyt, setki miejsc, dziesiątki wykonawców, a wszystkich łączy postać Manfreda Eichera

Zestawienia największych gaf w historii przemysłu muzycznego zwykło otwierać niesławne przesłuchanie The Beatles w londyńskim studiu wytwórni Decca. W Nowy Rok roku 1962 Beatlesi zaprezentowali tam 15 utworów, by po kilku tygodniach dowiedzieć się, że „nie ma dla nich przyszłości w show-biznesie” oraz że „zespoły gitarowe wychodzą z mody”.

Podobnym brakiem artystycznej i biznesowej intuicji wykazała się na początku lat 70. amerykańska Columbia. Po wydaniu zaledwie jednej płyty Keitha Jarretta zerwała kontrakt z pianistą, który wkrótce potem zarejestrował słynny „The Köln Concert”: jeden z filarów jazzu i najlepiej sprzedający się albumu w dziejach muzyki fortepianowej.

Na drwiny bywalców filharmonii zapracowała z kolei legendarna oficyna Deutsche Grammophon. Pomimo ogromnego doświadczenia – firma działa od 1898 roku – wypuściła z rąk gotowe nagranie „Music for 18 Musicians” Steve’a Reicha, które miało okazać się jednym z najbardziej wpływowych dzieł partyturowych ostatniego półwiecza. I nadzwyczaj dochodowym, bo sprzedaż ponad 100 tysięcy płyt z muzyką poważną odpowiada kilku milionom w muzyce pop.

O ile na Beatlesów był jeszcze zbyt młody – grupa kończyła karierę, gdy on ją dopiero rozpoczynał – o tyle z dwóch pozostałych wpadek swoich przyszłych konkurentów potrafił skorzystać ten sam człowiek: Manfred Eicher.

Spadające komety

„Free at Last”. Tytuł longplaya, którym 26-letni Eicher w 1969 roku zainaugurował działalność wytwórni Edition for Contemporary Music, więcej mówił o wydającym niż o wydawanym (trio Mala Waldrona). Szef ECM-u obwieszczał nim, że zrywa – jak się okazało tylko na kilka lat – ze swoją filharmoniczną przeszłością. Urodzony w 1943 roku w niemieckim Lindau Eicher uczył się gry na skrzypcach aż do 14 roku życia, kiedy to zachwyciła go muzyka jazzowa.

Pod jej wpływem wydłużył struny i zamienił smyczek na większy, a po kilku latach otrzymał posadę kontrabasisty w jednej z berlińskich orkiestr. Równolegle grywał u boku awangardowych improwizatorów z Niemiec i USA. „Czułem jednak, że nigdy nie będę tak dobry jak ci, których podziwiam. Postanowiłem więc stanąć po drugiej stronie mikrofonu” – wspomina Eicher w wydanym właśnie na DVD filmie dokumentalnym „Sounds and Silence: Travels with Manfred Eicher”. – Odłożyłem kontrabas do kąta i zostałem producentem. Czułem, że w ten sposób mogę więcej zrobić dla muzyki”.

Rozczarowany jakością dostępnych na rynku płyt klasycznych i jazzowych, które nijak miały się do atmosfery faktycznych wykonań, Eicher swoim priorytetem uczynił właśnie wierność nagrań. Doskonalił techniki rejestracji i własny słuch, dążąc do czegoś, co nazywa świetlistym brzmieniem. „Właściwie uchwycone dźwięki – mówi poetycko – są jak spadające gwiazdy albo komety, które pozostawiają za sobą świetlisty ogon”.

Formatowanie ciszą

Złośliwi już w latach 70. żartowali, że wszystkie płyty wychodzące spod ręki Eichera opowiadają jedną i tę samą historię. Jest w filmie „Sounds and Silence” scena, gdy wspólnie z grafikiem Eicher wybiera fotografię na okładkę nowego albumu włoskiego pianisty Stefano Bollaniego. Kandydatury wyświetlone na ekranie komputera to dziesiątki niemal identycznych i zwykle nieczytelnych kadrów: ponure nocne pejzaże, utrzymane w skali szarości ujęcia przyrody i nieostre zbliżenia.

Drugim znakiem szczególnym ECM jest pięć sekund ciszy, które otwierają wszystkie wydawnictwa monachijskiej wytwórni i znakomicie komponują się z mottem oficyny: „The Most Beautiful Sound Next to Silence”, zaczerpniętym z recenzji jednej z pierwszych płyt oficyny. I jest wreszcie owo świetliste brzmienie: kontemplacyjne, pozbawione kantów, bogate w pogłos. Uwielbiane przez fanów, znienawidzone przez tych, którzy oskarżają Eichera o „formatowanie” artystów pod gust producenta.

– Ludzie lubią mówić o czymś takim jak „brzmienie ECM” – przyznaje pianista Marcin Wasilewski, który nagrywał pod okiem Eichera najpierw z Tomaszem Stańko, a potem z własnym triem. – Rozmawiałem z nim niedawno na ten temat i wygłosił mi 10-minutową mowę zaprzeczającą czemukolwiek w tym rodzaju. On sam uważa, że rejestruje po prostu czyste brzmienie instrumentów.

Corea bez solo

Rozmaicie ocenia się również ingerencje Eichera w materiał, który wykonawcy przynoszą do studia. Na studiu zresztą nie zawsze się kończy. Nie jest chociażby tajemnicą, że nasze Simple Acoustic Trio przemianowano na Trio Marcina Wasilewskiego za namową szefa ECM. („Nie było mi oczywiście łatwo zakomunikować tę propozycję chłopakom” – przyznaje Wasilewski). To że na nowy album zespołu trafiła kompozycja „Faithful” Ornette Colemana, nadając mu jednocześnie tytuł, także było sugestią Eichera.

– Manfred robi to, co jest najlepsze dla każdej produkcji. Wyczuwa potrzebę i dostosowuje się. Na przykład w mojej „Litanii” nie zmienił ani jednego dźwięku – mówi „Przekrojowi” Tomasz Stańko. W barwach ECM-u polski trębacz zadebiutował w 1975 roku. Obecnie jest dyrektorem artystycznym festiwalu Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, który odbywa się pod patronatem wytwórni Eichera i co roku gości gwiazdy wytwórni.

– Manfred jest wybitnym producentem kreatywnym, a takich jest niewielu – dodaje Stańko. – Trzeba korzystać z okazji, gdy ma się do dyspozycji człowieka, który zarejestrował kamienie milowe jazzu. Nie uwzględniać jego rad, to jak zaangażować do nagrań Chicka Coreę, a następnie dać mu do grania wyłącznie akompaniament bez żadnego sola. Jednak Manfred sam się wycofuje, kiedy widzi, że ma do czynienia z projektem skończonym – ocenia. W identycznym tonie co jego były mentor wypowiada się Wasilewski: – Spotkanie z Eicherem to dla nas święto. Głupotą byłoby nie korzystać z jego doświadczenia.

Tysiąc tańców

Głupim nazywać Keitha Jarretta byłoby nieostrożnie, stąd też lepiej gorącym temperamentem pianisty oraz jego wyczuleniem na krytykę tłumaczyć nieobecność Eichera podczas sesji nagraniowych słynnego improwizatora. Obaj panowie wiele sobie jednak zawdzięczają. W schyłkowych dla jazzu latach 70. ECM zabłysnął w dużej mierze dzięki Jarrettowi. Jego z kolei Eicher namówił na współpracę z basistą Garym Peacockiem i perkusistą Jackiem DeJohnette. Od początku lat 80. pozostają oni w zasadzie jedynymi muzykami, jakich Jarrett dopuszcza w pobliże fortepianu.

To znamienne, że zwerbowani do ECM-u jeszcze w latach 70. pianiści (Jarrett i Paul Bley), saksofoniści (Even Parker i Jan Garbarek) czy perkusiści (z Paulem Motianem na czele) do dziś pozostają wierni wytwórni. Podobnie estoński kompozytor Arvo Pärt, którego na początku lat 80. Eicher usłyszał w radiu podczas podróży autostradą, a wkrótce potem ECM zainaugurowało nowy projekt „New Series” poświęcony muzyce poważnej. W najpiękniejszej scenie „Sounds and Silence” zadowoleni przebiegiem nagrania Pärt i Eicher biorą się w ramiona i zaczynają tańczyć zaledwie kilka metrów przed wciąż grającą orkiestrą.

„Muzyka nie ma jednej siedziby. Jest tam, gdzie ją odnajdziesz, gdzie się rozwinęła” – stwierdza Eicher, a film potwierdza te słowa. Producent podąża za wykonawcami do Tallina, Aten, Kartaginy, Bergamo, Kopenhagi czy argentyńskiej Salty. Sprawdza sale nagrań, nadzoruje ustawianie mikrofonów, czuwa nad stołem mikserskim i pulpitem dyrygenta. Ten widok należałoby przemnożyć ponad tysiąc razy, bo na tylu płytach widnieje już skrót ECM. Co z tego wszystkiego ma sam Eicher? Jeśli nic innego, to przynajmniej satysfakcjonującą go kolekcję płytową. Jak przyznał mi jeden z jego współpracowników: „Manfred najbardziej lubi słuchać muzyki, którą sam nagrał”.

„Przekrój”

.

Fine.




Dodaj komentarz