Listomania

 

Najwięcej kontrowersji wzbudził jak dotąd Ted Gioia ze swoją setką płyt roku. Ceniony szczególnie w kręgach jazzowych Gioia zapomniał bowiem uwzględnić choć jednej płyty rapowanej. Sytuację pogorszył jeszcze późniejszą obroną na Twitterze:  „I made picks on the basis of musicianship, creativity, innovation”, następnie: „With a few exceptions – level of musicianship on hiphop records falls short of jazz, classical, etc.”, wreszcie: ”I tend to evaluate music on musical standards, not as lifestyle expression”.

Po dłuższej dyskusji z udziałem krytyka New York Timesa oraz członka kameralnego zespołu Now Ensemble – dostali ósme miejsce na liście Gioi za album „Awake”, trochę na wyrost – którą zgrabnie streszcza NPR, biedak zgodził się posłuchać kilku rekomendowanych raperów. To że w tej sytuacji nie wolał po prostu przyznać, że rapu nie lubi, jest charakterystyczne: radykalny eklektyzm, który dekadę temu był uważany za dziwactwo garstki freaków, w tej chwili jest obligatoryjny. Wskazówka z jednej skrajności wychyliła się ku skrajności drugiej.

Z podsumowaniami zawężonymi gatunkowo osobiście żadnego problemu nie mam. Gioia skompromitował się dopiero tłumaczeniami, w których preferencjom, ograniczeniom własnego gustu próbował nadać pozór obiektywizmu. Od kiedy musicianship samodzielnie decyduje o jakości music? Jak porównać warsztat pianisty z warsztatem rapera? To drobiazgi. Gorzej, że kompletną ignorancję wobec hip-hopu Gioia uzasadniał podłością całego gatunku. To już muzyczny rasizm. A jak dyskusja wykazała: po prostu nie słuchał.

W epoce przymusowego eklektyzmu pozorowanie go przy faktycznym olewaniu potężnych połaci muzyki  jest tyleż nagminne, co niezmiennie irytujące. Właśnie ze względu na towarzyszącą selektywności – jak najbardziej dozwolonej, bo absolutnie nikt, łącznie z całymi redakcjami, nie ogarnia wszystkiego – tendencję do zwalania winy z podmiotu na przedmiot, tłumaczenia braków stylistycznych kondycją owych opuszczonych stylistyk. Otarł się o to ostatnio Borys Dejnarowicz, gdy w swoim podsumowaniu dekady przy „Szóstce” Supersilent napisał: „Nie oszukujmy się, prawie zawsze improwizacja to wielka przyjemność dla muzyków i nudy wywołujące ziew u słuchaczy. Natomiast raz na parę lat trafia się zjawisko zaprzeczające tej tezie – albo wyjątek od reguły”.

Mniejsza o to, że Borys rozciąga tu własne znudzenie, własną preferencję, na ogół „słuchaczy”. Ileż to ja znam ludzi, którzy uznają wyłącznie koncerty improwizowane. Mniejsza o to, że cytowane stwierdzenie bliźniaczo podobne jest do drugiego argumentu Gioi. Sęk w tym, że tez podobnego kalibru nie przystoi wygłaszać bez podparcia grubą argumentacją i to nie z kategorii: „Od kilku lat nic ciekawego w tym stylu nie słyszałem”. Przeciwnie: budowaną właśnie na podstawie tego, co się słyszało. Bo od razu mam ochotę rzucić kilkudziesięcioma obowiązkowymi tytułami i spytać, czy w ogóle się słuchało.

Bez zagłębiania się w szczegóły można sobie tak radośnie ogłaszać, że w rocku nic naprawdę godnego uwagi nie zdarzyło się od wydania „Kid A” – choć niektórzy twierdzili w ostatnich miesiącach, że wręcz od „Nevermind” – w hip-hopie od „The Love Below” albo nawet „The Chronic”, natomiast w muzyce poważnej od… Steve’a Reicha, to przecież oczywiste. W finale lądujemy z nie tak rzadko spotykaną skądinąd tezą, że muzyka w ogóle ma się źle.

Pokusa generalizowania okazuje się tym większa, im mniejsza orientacja w temacie. Charakterystyczne były superlatywy kierowane w kierunku debiutu Jazzpospolitej ze strony synkopowanych neofitów, którzy przy okazji użalali się nad ogólnym stanem polskiej sceny improwizowanej – co nijak nie przystawało do rzeczywistości (1, 2, 3, 4, długo by linkować). Albo nawrócenie Pitchforka na metal. Długo darzyli gatunek podobną estymą co jazz, eksperymentalną elektronikę, world music, rzeczy partyturowe czy sceny lokalne – w sumie jakieś 99,9% powstającej muzyki. W tym roku zdołali znaleźć aż 40 wartościowych czerni. Czy metal doświadczył w tym czasie jakiejś jakościowej rewolucji?

Oddzielnym utrapieniem zestawień ekumenicznych są próby porównywania nieporównywalnego. Wróćmy do Gioi: w jego czołówce są Whitmore, Tinariwen, Hersch, Bon Iver, Redman, Muhly, Akinmusire, Now Ensemble – wszystko (co znam) zacne płyty, ale jaki algorytm pozwolił mu to uszeregować? Stopniowanie w ramach gatunku da się jeszcze od biedy uzasadnić. W dziedzinie nastawionej na songwriting można skonfrontować ze sobą melodie, charyzmę wokalną albo przenikliwość tekstów. W filharmonicznym muzealnictwie – kunszt instrumentalisty, wierność partyturze i tradycji wykonawczej. W jazzie swing (opcja orleańska) albo tę przeklętą innowacyjność (opcja nowojorska). Listy transgatunkowe mówią tymczasem więcej o słuchaczu niż o muzyce. Podobnie jak plebiscyty na sportowca roku, mierzą raczej sympatie niż osiągnięcia.

Po stronie bilansów specjalistycznych, zawężonych do jednej stylistyki lub kilku pokrewnych, szkopuł tkwi oczywiście w wiarygodności rekomendacji. Zapał ultrasów nie gaśnie nawet wtedy, gdy klub spadnie do drugiej ligi. W muzyce często kończy się to tym, że argumentacja okazuje się bardziej przekonująca od samej jej przedmiotu. Autor linkowanego już tutaj znakomitego tekstu „Wonk it up and start again” przekonuje na przykład, że elektronika kwitnie jak nigdy, w dużej mierze dzięki wobble. Część podpierających tezę tytułów znałem. Resztę nadrobiłem. I żałuję, bo zepsułem sobie wrażenie po lekturze. Bałbym się też pozostać sam na sam z setką najlepszych tegorocznych wydawnictw w kategorii mainstreamowy anglosaski soul/R&B, skoro w samej czołówce są rzeczy tak mizerne – o dziwo przyznają to nawet kibole.

Po publikacji rozczarowującego podsumowania „The Wire” (w Top10 niesławne „Lulu” oraz dwa składaki z archiwaliami plus James Ferraro wywindowany na pierwsze miejsce przy pomocy niespełna 12% głosów) w kategorii globalnej czekam już tylko na rezultaty masowej ankiety Pazz & Jop. Dopiero rozpoczęła się rekrutacja decydentów, można zresztą samemu spróbować, a wyniki poznany w styczniu. Przyczyną mojego zaciekawienia jest oczywiście zbieżność ostatniego Pazz & Jop z rekapitulacją Pitchforka. Jako że każde poza przypadkiem wytłumaczenie tych analogii – od zżynania z Pitchforka po wszechwiedzę jego writerów – okazało się dla ankietowanych nie do przyjęcia, spodziewam się w tym roku próby zdystansowania. Pytanie brzmi: przy pomocy oraz kosztem jakich tytułów ów dystans wypracują.

*

Nauczony maratonem z poprzedniej zimy zacząłem odświeżać sobie faworytów tegorocznych już w listopadzie. Będąc więc w miarę na bieżąco, mogę zagadnąć: trafiliście w roku 2011 na coś zachwycającego (precz z zadowalającym), co łatwo było ominąć pomimo dostępu do internetu? Chętnie przyłączę się do zachwytu! Szczególnie mile widziane cuda lokalne, o które wciąż trudno mimo Google Translate. A przykładowo na pograniczu popu, r&b i hip-hopu najbardziej mnie w tym roku zachwyciła para Koreańczyków oraz brazylijski solista. No i łatwiej przyjdzie mi upozorować we własnym podsumowaniu kompetentny eklektyzm.

.

Fine.




39 komentarzy

  1. Marceli Szpak pisze:

    Właściwie cały rok zdominowany przez jedną wytwórnię – Project Mooncircle. Moim zdaniem nie wydali w tym roku złej płyty, a Long Arm – The Branches zdecydowanie wygrywa jako najczęściej słuchany album tego roku. Tu dobry, całkiem darmowy (do 1 stycznia) składak, z którego dowiesz się, że w Rosji, Niemczech, Francji dzieje się dużo i ciekawie: http://projectmooncircle.bandcamp.com/album/the-moon-comes-closer

    Inne rzeczy, których chyba nie warto przegapić:

    Nicolas Jaar – Space Is Only Noise (i obłędnie piękny hiciak Problems with the Sun – http://www.youtube.com/watch?v=q6H5K5LQ4bM)

    Kone – The Tractatus (syntezatory, funky i sample z self helpów)

    Freddie Cruger and Anthony Mills Are Wildcookie – Cookie Dough (soulowy absolut oraz heroine makes my favourite jazz)

    Alex Clare – The Lateness of the Hour (za niebycie Jamesem Blake i najlepszy cover Princea ever http://www.youtube.com/watch?v=SbF0TxGYje0 )

    Frank Ocean – nostalgia,ULTRA (totalne guilty pleasure, Michael Jackson zmartwychwstał i śpiewa do kradzionych bitów)

    Death Grips – Exmilitary – bo czasem musi boleć (i płyta darmo: http://thirdworlds.net/)

    Com Truise – bo wszyscy jesteśmy z ejtisów – http://www.youtube.com/watch?v=RMjCxV7u8OA

    Plus świetne płyty starych wyjadaczy: Eliott Lipp, Welder, Shawn Lee, Brian Eno [drums between], Ralph Myerz, Nostalgia 77 (Sleepwalkers Society to chyba w ogóle jego najlepszy album), Examples of twelves

    Generalnie, tak jak od paru lat – rok z oporem świetnej muzyki, nie do ogarnięcia.

  2. Kretomysław pisze:

    Podium:
    3. Już nie tak nieobliczalnie jak za pierwszym razem ale wciąż zachwyca mnie wynik równania: Notwist+Themselves=13&God
    http://www.youtube.com/watch?v=IE3qRU7NoVw&feature=related

    2. Nie jestem pewny czy zachwycił, ale na pewno zahipnotyzował mnie Pan Julian Lynch:
    http://www.youtube.com/watch?v=EiNtjlhTzjY&feature=related

    1. Muzyka Nicolasa Jaara niezaprzeczalnie porobiła mi coś z mózgiem: http://www.youtube.com/watch?v=VbqXcMEqR9c&feature=related

    +2 wyróżnienia za zachwyt nad
    gatunkowo bezpretensjonalną muzyczną pretensjonalnością:
    1. „acoustic-rap-jazz”: http://www.myspace.com/opensourceguitar
    2. anarcho-punko-słowiańszczyzna: http://www.youtube.com/watch?v=SGyAnXfd4Yg

  3. Pablo Renato pisze:

    Marceli,

    winien Ci jestem podziękowania za Wildcookie, „Cooki Dough” łazi za mną od kilku miesięcy.

    @ Kretomysław
    „acoustic-rap-jazz”: http://www.myspace.com/opensourceguitar
    O, lubelskiego kolegę mi linkujesz, bardzo miło! :)

  4. airborell pisze:

    Akurat plebiscyty na sportowca roku IMO spokojnie mogą mierzyć osiągnięcia, a nie sympatie.

  5. Mariusz Herma pisze:

    Tylko gdyby medal w każdej dyscyplinie wyceniać identycznie, co (mnie) wydaje się absurdem. Nie mówiąc o tym, że soliści konkurują tu z członkami składów. Niezależnie od tej kwestii, „mogą mierzyć” a „mierzą” to dwie inne rzeczywistości.

    Jaar wiadomo, a za inne typy dzięki, o części nie miałem pojęcia.

  6. Kamil pisze:

    Co? W czołówce R&B są rzeczy mizerne? Top 3 jest akurat absolutnie znakomite. Ktoś pisał o Wildcookie – jak miło. Top 10 roku, tak jak top 3 ryma również :)

  7. Mariusz Herma pisze:

    Średni Drake, średnia Beyonce, średnia Marsha, nierewelacyjny – przynajmniej dla mnie – Frank Ocean i słaba Mary J. Blige. Oceny na pograniczu 2-3 i pozycje 400-500 w zestawieniu ogólnym mówią same za siebie.

    Wildcookie potrzebuje jeszcze paru głosów, żeby zostać uwzględnionym, do dzieła :-)

  8. Kamil pisze:

    Ja już oceniłem Wildcookie, ale mało kto wie o istnieniu tej płyty. Ciebie coś w ogóle Mariuszu jeszcze zachwyca? Czy słuchasz tylko na zasadzie – hmm całkiem dobre, niegłupie, coś tam grają, w sam raz na jeden raz. Drake i Frank Ocean bardzo udanie balansują między gatunkami by dostarczyć wysokiej marki czarny pop. Czego chcieć więcej. Widocznie trzeba lubić pop czarnych. I nie brać pod uwagę średniej z RYMa, bo tam contem. r&b nie jest za bardzo lubiane – szczególnie wśród polaków jest problem. Nie jest to gatunek, który zawala nas masą arcydzieł, ale kilka płytek w roku znajdzie się bardzo zacnych. A nasi co niektórzy dziennikarze muz. wypadają z obiegu już :P

  9. Mariusz Herma pisze:

    No i tak za jednym zamachem oberwało się mojej wrażliwości muzycznej, dziennikarzom, RYM-owi i wszystkim Polakom ;-)

    Słuchałeś nowej Meshell Ndegeocello? Bez cudów, ale materiał i tak o klasę wyżej niż u Drake’a – zarówno te bardziej jak i te mniej żywe kawałki („Oyster” w ogóle wśród moich ulubionych piosenek roku). Albo kto ze wspomnianych nagrał taki kawałek jak „Bogota”? Albo „Memories”, „I Am” czy „Turn off the TV”, choć tu należałoby w zasadzie wypunktować całe „Asura Balbalta”. Stwierdzenie, że „widocznie trzeba lubić”, to dla mnie obniżanie poprzeczki. Nie odmawiam Ci oczywiście zachwytów – jak zwykle zazdroszczę korzystniejszego położenia :-)

    „kilka płytek w roku znajdzie się bardzo zacnych”

    Pewnie, dlatego pisałem o „setce”.

  10. ArtS. pisze:

    Ja się dużo udzielałem w wątku „Najlepsze z 2011”, więc wiele do dodania nie mam. Z ostatnich odkryć to tylko „This Silence Kills” Dillon.

    No chyba, że chcesz poznać pięć świetnych płyt free-jazzowych wydanych w tym miesiącu? :)

  11. Mariusz Herma pisze:

    Jestem świeżo po maratonie z Multikulti, więc… może trzy?

  12. Kamil pisze:

    Za dużo narzekałeś, więc też musiałem taką retorykę użyć ;)

    Tak, słuchałem nową Meshell. Bardzo przyjemne – faktycznie bez cudów, ale bardzo to piosenkowe z jednej strony, i z drugiej ładnie osnute taką nomen omen wietrzną, pogodową aurą. Nie widzę sensu porównywać Drake’a do Meshell – inaczej pojmowana stylistyka, inne środowisko, inna kultura muzyczna itd. Drake tak jak Kanye rok temu ma w tej chwili swój wielki popowy moment, i jest jednym z highlightsów nowego ruchu w hip hopie czy r&B (pisałem o tym trochę przy okazji recenzji płyty). A Meshell nagrała płytę o której nikt nie będzie pamiętał za rok. A w dzisiejszym zasypie, to szukamy tych długowiecznych albumów, i nie wątpię, że Take Care może mieć szansę za bycie jednym z najlepszych albumów popowych (nie ważne, że syntetycznych, auto-tune’owych), ale jednak popowych. Ann Powers albo Zach Baron wyczerpująco wyjaśnili fenomen tej płyty.

    „Od kiedy mucianship samodzielnie decyduje o jakości music?” Sam tak napisałeś i wpadasz w podobny problem, gdyby zestawić Drake’a z podanymi przez Ciebie przykładami :) Owszem, są one bardzo miłe dla ucha, ale ja chce też więcej dobrych, złoto-platynowych, nośnych, uniwersalnych płyt. Przynajmniej żeby równowaga była.

    Ja nie obniżam poprzeczki, ale już kiedyś się sprzeczaliśmy o Maxwella, i przyznałeś się do błędu, więc coś ty z tym R&B, soulem czy hip-hopem masz nie po drodze czasem :P

  13. Kamil pisze:

    „Pewnie, dlatego pisałem o „setce” – no, przynajmniej się zgadzamy w tym, bo w kwestii tych kilku zacnych opinie się mocno rozbiegają :P

  14. Kamil pisze:

    …mieć szansę za bycie jednym z najlepszych albumów popowych (nie ważne, że syntetycznych, auto-tune’owych), ale jednak popowych – zapomniałem dodać, że ostatnich lat, bo mogło to zabrzmieć za bardzo górnolotnie.

  15. Mariusz Herma pisze:

    „Sam tak napisałeś i wpadasz w podobny problem”

    – tego punktu nie rozumiem. Musicianship = warsztat mniej więcej. Nowemu Drake’owi nie odmawiam warsztatu, choć ledwie toleruję jego „śpiew”, ale dobrych kawałków. Na głębszą uwagę zasługuje IMO jedynie tytułowe „Take Care”, w którym fajnie spotkały się ultrapopowa Rihanna i minimalistyczne the xx. Chyba że chodzi o teksty.

    „Ja nie obniżam poprzeczki, ale już kiedyś się sprzeczaliśmy o Maxwella,”

    Haha, w 2035 będzie mi się tego jednego Maxwella wypominać. Zresztą nie czepiałem się wtedy jego kawałków ani wykonania, tylko połysku nadprodukcji. Zdania co do tego nie zmieniłem – po prostu jakość materiału i klimat wzięły górę nad wszystkim innym. Za to mogę się też od razu przyznać, że w 2009 przeceniłem solówkę Grandmastera Flasha.

    Przy okazji: na obrzeżach R&B działy się w tym roku znakomite rzeczy – od Woona przez The Weeknd po SBTRKT.

  16. Kamil pisze:

    E tam, śpiew jest spoko jak na takie warunki, lepiej brzmi niż próby Kanye Westa. No z tym warsztatem, nie ukrywajmy, to jednak twoje przykłady są znacznie bardziej rozwinięcie w tej kategorii niż Drake ;)

    Taa, Maxwell będzie chodzić za tobą do końca życia, nie ma bata.

    Działy, działy, ale jakoś nie wyrażałeś opinii – przynajmniej ja przeoczyłem. O Woonie pisał Bartek, ty nie wyraziłeś zdania z tego co widzę, a The Weeknd to u żadnego nie widziałem. Nie można wszystkiego, ale dla odmiany fajnie byłoby coś poczytać o rzeczach z gatunków, które pojawiają się tutaj rzadko lub rzadziej.

  17. Mariusz Herma pisze:

    Pojawiły się w zakładce Najlepsze 2011, a szerzej się nie produkowałem, bo „Przekrój”, TMM czy „Machina” mają od czarnych gatunków swoich specjalistów. O Woonie czy The Weeknd w tym roku trudno było nie czytać, więc co będę jeszcze podsycać hype :-)

  18. Kamil pisze:

    Należysz do tych mądrzejszych i nie nudzących, więc warto byś czasem podsycał hype ;)

  19. Mariusz Herma pisze:

    Jak już nadrobię Wildcookie, to może ich podhajpuję i coś wyjdzie z tego RYM ;-)

    A tymczasem przesłuchuję rozmaite ambienty z 2011 i uświadamiam sobie, jak znakomity był to rok w dziedzinie tła.

  20. lkonatowicz pisze:

    Z takich urbanowych klimatów Kendrick Lamar się wyróżnia

  21. Mariusz Herma pisze:

    Tak.

  22. Kamil pisze:

    Hajpuj hajpuj, a będziesz śpiewał kokejnnnnnnnnnnn, Richard Pryor, Miles Davis, Heroine itd. :)

    Lamar dla mnie najlepszy tegoroczny krążek hh (z tych co słyszałem). Big K.R.I.T jest świetny, Lushlife to samo. „Gay’owaty” Lil B także. G-Side też.

  23. pagaj pisze:

    @”A tymczasem przesłuchuję rozmaite ambienty z 2011 i uświadamiam sobie, jak znakomity był to rok w dziedzinie tła.”

    Mianowicie?

  24. Mariusz Herma pisze:

    Wypunktuję w swoim czasie, przy czym nie chodzi o to, co proponuje Textura – to jednak kosmici :-)

    Przy okazji:
    http://tomewing.tumblr.com/post/14189168260/a-music-website-has-chosen-something-unacceptable-in

  25. Marceli Szpak pisze:

    @ nierewelacyjny – przynajmniej dla mnie – Frank Ocean

    Ja bym go bronił za bezczelność i za to, że jak już przechodzi pierwsze WTF przy takich kawałkach jak American Divorce to się okazuje, że ten chłopak do tych wszystkich hiciakowych sampli, kradzionych melodii, które muszą się podobać, zapodaje teksty, które skutecznie uniemożliwiają mu komercyjne zaistnienie (Nature Feels). I mam wrażenie, że to jest dośc zamierzone, że hej – mógłbym być jak Aloe Blacc, bo moja muzyka ma podobny potencjał do podobania się, ale nie będę, bo kręci mnie śpiewanie o rżnięciu pod drzewem.

    No i w ogóle w poprzedniej wrzutce zapomniałem o najbardziej chyba zaskakującym powrocie w tym roku. Kraak & Smaaak – Electric Hustle. Nikt o nich nie pisze, a zrobili album 10 razy lepszy od Boogie Angst, 40 minutowego tanecznego killera, gdzie 11 kawałków na 11 rozwala każdy parkiet.

  26. wieczór pisze:

    co mnie zachwyciło z tegorocznych rzeczy, które nie tak łatwo znaleźć? hm, to rzecz z naszego podwórka, więc nie do końca podpada pod tę kategorię, ale „5th element” klezmafour, albo daktari. z zagranicy ibrahim djo experience, składak „thai? daiI” o rocku z tajlandii z lat 60.

    podrzuć tych koreańczyków ;) a brazylijczyk to criolo, c’nie?

  27. Mariusz Herma pisze:

    Z wymienionych znam tylko Daktari – ciekawie grają. Criolo się zgadza, a Koreańczycy prosto z azjatyckiego Billboardu – LeeSsang.

    Zmusiłeś mnie Marcel do przesłuchania Franka raz jeszcze i jednak nadal najbardziej podobają mi się sample ;-)
    A ci Kraak & Smaaak – w ogóle ich dotąd nie kojarzyłem – mają przecudnie polską nazwę.

  28. JeSuisFrance pisze:

    Jaar dzisiaj wylądował na pierwszym miejscu toplisty RA -http://www.residentadvisor.net/feature.aspx?1423 (z TOP 10 – Zomby i Machinedrum obowiązkowo!)

    @Marceli: piątka za Kone’a i jego „Tractatus”, bo przeszedł zupełnie niezauważenie (vide brak recenzji na czołowych portalach muzycznych), a szkoda żeby takie łakocie umykały uwadze.

    Z rzeczy około hip-hopowych warte polecenia:
    – Main Attrakionz i ich mixtape „808s & Dark Grapes II” – szkoda, że Tyler wyczerpał limit podjarki rapem z L.A., bo Ci chłopcy mają zdecydowanie więcej werwy i talentu
    – Bullion z króciutkim mini albumem „You Drive Me To Plastic” (kolejna warta uwagi pozycja w jego dorobku po wcześniejszym mash-upowym składaku Beach Boys na bitach J Dilli).
    – Big K.R.I.T. – Return of 4eva
    – Kendrick Lamar – Section 80.

  29. A pisze:

    AraabMuzik – Electronic Dream

  30. A pisze:

    Chris Watson El Tren Fantasma

  31. Marceli Szpak pisze:

    @ mają przecudnie polską nazwę

    i zestaw cudownych teledysków.

  32. ArtS. pisze:

    @Jestem świeżo po maratonie z Multikulti, więc… może trzy?

    Skoro jesteś po Multikulti to nową Herę znasz, więc mogę spokojnie ograniczyć się do trzech. ;)

    1) Wadada Leo Smith’s Mbira – Dark Lady of the Sonnets (z panią, która gra na pipie… sorry, nie mogłem się powstrzymać)
    2) Jason Stein Quartet – The Story This Time
    3) Chicago Trio – Velvet Songs

  33. Mariusz Herma pisze:

    Miałem nadzieję, że coś będę już znał.

    W zestawieniu Resident Advisor zaskoczył mnie trochę brak Modeselektora (nie żebym był jakimś wielkim entuzjastą). A Jaar połączył w tym roku kilka odległych publiczności, podobnie zresztą jak Blake.

    @ Big K.R.I.T. – miła płyta, ale – że pojadę zblazowanym writerem – „K.R.I.T. Wuz Here” było lepsze!

    Ukłony za Wildcookie.

  34. A pisze:

    Dzięki za Wildcookie!!!

  35. jjjjjjjj pisze:

    @„K.R.I.T. Wuz Here” było lepsze!

    Noale z tym trochę trudno konkurować pod pewnymi względami. A John Maus? („We must become pitiless censors of ourselves” – juz za pretensjonalny tytul zbiera plusy) Świetne też jest Peaking Lights „936”.

  36. Kretomysław pisze:

    A jakaś ciekawa psychodela (czyt. nie-wtórna, dająca się słuchać bez potrzeby późniejszych wizyt u laryngologa) anno domini 2011? Mnie nic nie przychodzi do ucha i to z roku na rok nie przychodzi coraz bardziej ostentacyjnie.;)

  37. Kretomysław pisze:

    @ psychodela(czyt. nie-wtórna, dająca się słuchać bez potrzeby późniejszych wizyt u laryngologa)

    Oneothrix Point Never
    ;)

  38. Mariusz Herma pisze:

    Pomyślałem o The Psychic Paramount, ale skoro bez laryngologa, to może po prostu Gang Gang Dance?

  39. Podsumowanie: płyty | Masowa Konsumpcja Kultury Masowej pisze:

    […] wydu­maną wer­sję pod­su­mo­wa­nia zosta­wi­łem tutaj. Be the first to like. Pogła­skaj Nie, jed­nak nie — idź pan w chuj takim tekstem. Podaj […]

Dodaj komentarz