Sequele rządzą dziś nie tylko kinem. Reaktywacje i reedycje zalały także sceny i sklepy płytowe – ku radości fanów i z korzyścią dla promotorów oraz wydawców. Czy nie ze szkodą dla samej muzyki?
amierzamy wstrząsnąć światem”. „Później będziemy na to za starzy”. „To dla nas ostatnia okazja, by przed emeryturą zapracować na odrobinę szacunku”. „Czuję się odpowiedzialny za resztę chłopaków. Jeśli potrzebują mnie na trasie, jadę z nimi”. „Po prostu nadszedł czas”. W ten sposób powrót na scenę tłumaczyli odpowiednio muzycy The Stone Roses (grupa działała w latach 1983-96), The Faces (1969-75), legendy post-punku Magazine (1977-81), Johnny Rotten z Sex Pistols (1975-78) oraz zespół Black Sabbath, który w połowie listopada ogłosił odrodzenie w pierwotnym składzie z 1970 roku.
„To część mojego życia, mimo że uciekłem od niej ćwierć wieku temu” – mówił z kolei Sting, gdy w cztery lata temu zapowiadał gigantyczną trasę koncertową The Police (1977-86). Członkowie Faith No More twierdzili zaś, że po dziesięciu latach uporczywego opierania się presji zewnętrznej musieli ulec błaganiom fanów, namowom organizatorów i plotkom medialnym.
Milion argumentów
Oficjalnych powodów jest tyle, ile konferencji prasowych. Muzycy zapewniają o swym oddaniu sztuce, publiczności oraz kolegom z zespołu, których co prawda nie oglądali przez kilka dekad, ale stara przyjaźń nie rdzewieje. Sceptycy jednak wiedzą swoje: chciwość. The Police w latach 2007-2008 dali 159 występów, pozostawiając za sobą milion fanów uszczęśliwionych i zarazem lżejszych o 340 milionów dolarów. Jeden tylko koncert w Londynie przyniósł grupie Stinga 15 milionów dolarów. Tyle samo występ w Paryżu. Spektakularne show osławionej Lady Gagi zarabiało w tym samym czasie średnio dziesięć razy mniej. Po tym, jak oryginalnego składu Take That dopełnił Robbie Williams, kwintet w ciągu ośmiu nocy na stadionie Wembley zainkasował 61 milionów dolarów. Trzy występy odnowionego Cream (1966-68!) w nowojorskim Madison Square Garden przyniosły Erikowi Claptonowi i jego kolegom ponad 10 milionów dolarów.
Jak okazało się w połowie października, identyczne – tyle że liczone w funtach – wynagrodzenie otrzymają The Stone Roses za trzy występy w brytyjskiej stolicy na przełomie czerwca i lipca 2012. Honorarium oraz popyt na bilety – 150,000 tysięcy wejściówek rozeszło się w ciągu 14 minut – wywindowała stanowczość, z jaką od lat dementowali pogłoski o możliwym powrocie do wspólnego grania. Spekulacje na ten temat porzucił w końcu nawet angielski dwutygodnik „NME”, za to na wieść o ziszczeniu się ich marzeń redaktorzy oddali The Stone Roses dwie okładki z rzędu.
Uwaga, idzie zombie
– Nie była to na pewno reaktywacja dla pieniędzy – zapewnia Artur Rojek, gdy pytam go o występ Lenny Valentino na ubiegłorocznym Off Festivalu. Grupa w 2001 roku wydała swój jedyny dotychczas album „Uwaga! Jedzie tramwaj”. Pomimo ciepłego przyjęcia tak płyty, jak promujących ją koncertów wkrótce zawiesiła działalność, a jej członkowie z powrotem zasilili szeregi Myslovitz, Ścianki i nowo powstałego Negatywu. Powrót formacji wywołał małą sensację w światku polskiej alternatywy. – Zadecydowała chęć spotkania się na scenie i zagrania piosenek, które szczęśliwie przeżyły kilka lat i o których ludzie wciąż pamiętają – tłumaczy Rojek. – Podobnie sytuacja ma się z kilkoma koncertami, które teraz gramy z okazji 10-lecia wydania „Uwaga! Jedzie tramwaj” i reedycji tej płyty.
Na kierowanym przez Rojka Off Festivalu w 2010 roku wystąpiły także dwie inne gwiazdy z odzysku: polski Kryzys (1979-81) oraz amerykańskie Dinosaur Jr. (1984-97). Tegoroczna edycja była równie bogata w sentymenty. Katowice nawiedziło wskrzeszone już po raz drugi Gang of Four (pierwotnie działało w latach 1977-83), Public Image Ltd. (1978-92), a odrodzone Kury (1992-2003) przypomniały nagrodzoną Fryderykiem płytę „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” sprzed trzynastu lat. Gdański Open’er gościł z kolei reaktywowane Faith No More (1981-98), Pulp (1978-2002) oraz bogów indie-rocka Pavement (1989-99). Jarocin – Pidżamę Porno, która trzy lata wcześniej zawiesiła działalność. A bohaterem przyszłorocznych festiwali będzie zapewne Siekiera, która na połowę grudnia zapowiedziała pierwszą od 25 lat premierę płytową.
Każde z takich wydarzeń wywołuje poruszenie proporcjonalne do długości spoczynku zespołu, ale prowokuje także pytania o motyw, sens i skutki. – Byłem fanem ich debiutu, ale obawiam się, że to będzie klapa – odpowiada Rojek zagadnięty o drugie życie The Stone Roses. Dosadniej od niego wyraził się Paul Weller, który współtworzył legendę The Jam i uparcie broni się przed pokusą, jakiej ulegają kolejni jego koledzy z lat 70. i 80. „Jedni się reaktywują, inni grają swoje klasyczne albumy albo oddają komuś hołd. Ależ mi to działa na nerwy – stwierdził na łamach magazynu „Shortlist”. – Mam ochotę rzucić tę branżę i poczekać, aż ludzie odzyskają rozsądek. Ta sytuacja szkodzi młodym zespołom. Nikt nie rozgląda się za nowościami, gdy dokoła kłębią się starocie”.
Bez przerwy comeback
Rzeczywiście: redaktorzy Wikipedii w ostatnich latach musieli aktualizować strony poświęcone między innymi The Spice Girls, Buffalo Springfield (rozwiązane w 1968 roku!), Devo (symbol lat 80.), Suede, The Verve oraz My Bloody Valentine. Wcześniej do życia powracali The Stooges, Pixies, Mötley Crüe czy The Doors. Ci ostatni wprawdzie bez nieżyjącego od dawna Jima Morrisona, ale Queen w tym samym czasie radziło sobie bez Freddiego Mercury’ego, a The Faces bez Roda Stewarta.
Zdaniem niektórych zalew muzycznych wspominek jest jednak skutkiem, a nie przyczyną kryzysu. W koncertowym retroboomie dostrzegają oni naturalną reakcję promotorów na deficyt młodych gwiazd. Skoro nie sposób odnaleźć wśród młodzieży takich nazwisk, które bezpiecznie można byłoby wydrukować na plakatach, to należy sięgnąć do historii. A robi się to coraz częściej i coraz szybciej. Kiedyś wypadało zniknąć przynajmniej na dekadę, by bez wstydu ogłosić powrót. Tymczasem Blur odpoczywało zaledwie przez sześć lat. The Libertines – przez pięć. Hip-hop akceptuje urlopy nawet krótsze, odkąd Jay-Z odwołał rzekomą emeryturę już po dwóch latach. A żegnać się z fanami w ogóle nie trzeba w branży R&B. Jak zauważył jeden z krytyków „New Yorkera”: każdą nową płytę Whitney Houston, Janet Jackson czy Mariah Carey i tak zwykło się określać mianem comebacku.
Achtung szalik
Gwiazdy sprzed lat rekompensują promotorom problemy z kreowaniem nowych w świecie rozdrobnionych gustów i zdemokratyzowanych mediów elektronicznych. Wytwórnie muzyczne w podobny sposób wyrównują spadające dochody z nowości, sięgając do archiwów. Fonograficznymi przebojami ostatnich dwóch lat były wznowienia całych dyskografii The Beatles i Nicka Cave’a, a ostatnich tygodni – rekonstrukcja niewydanego nigdy albumu „SMiLE” The Beach Boys oraz odświeżone klasyki Pink Floyd oferowane w trzech kategoriach cenowych.
Przykładowo „Wish You Were Here” w najbogatszej wersji wyposażenia zawiera dwie płyty CD, dwie DVD, jedną Blu-ray, 40-stronicową książeczkę, album ze zdjęciami, kopię biletu z trasy koncertowej promującej album, szalik, 3 szklane kulki, 5 kart kolekcjonerskich i 9 podstawek pod kubki. Cały komplet kosztuje około 400 zł. Jakże blado wypadają przy nim podobnie wycenione rocznicowe wydania „Nevermind” Nirvany (4 płyty CD, jedna DVD oraz 90-stronicowa książeczka) czy „Achtung Baby” U2 (o trzy płyty DVD i dwie strony więcej od Nirvany). Wszystkie one bez problemu znajdą jednak nabywców. Skierowane są bowiem do słuchaczy, którzy w samej muzyce zakochali się jeszcze w głębokiej młodości, a teraz stać ich na potwierdzenie uczucia poprzez zakup luksusowego boksu, którego zawartości być może nigdy w pełni nie zgłębią. A skoro o uczuciach mowa, to dodatkową motywacją jest nadchodząca gwiazdka.
Miliard pokus
Czy zjawisko mniej lub bardziej uprawnionych comebacków przeminie dopiero wtedy, gdy ostatni bohaterowie poprzednich er będą zbyt starzy, by utrzymać w dłoniach instrumenty? – pytają podobni Wellerowi złośliwcy. Do muzycznych ekshumacji lepiej się przyzwyczaić, skoro nawet nieustępliwi członkowie grupy ABBA zaczęli przebąkiwać o powrocie na sceny. Pokusa jest niemała, bo podobno obiecano im za to 1 miliard dolarów. – Przyjemnie byłoby się znowu spotkać, porozmawiać o dawnych czasach i może coś razem zaśpiewać – wyznała niedawno Agnetha Faltskog, czyli pierwszy inicjał w nazwie zespołu. Brytyjscy bukmacherzy przyjmują już w tej sprawie zakłady. Według nich szansa ponownego zebrania kwartetu przynajmniej na jeden koncert przed rokiem 2015 wynosi 50 procent.
„Przekrój”, listopad 2011
.
Moim zdaniem tytułowe „wskrzeszenie na scenie” ma jedną ogromną zaletę: dla dzieciaków zakochanych w klasyce jest to być może niepowtarzalna okazja, żeby zobaczyć na żywo zespoły rodem z pokolenia ich rodziców czy starszego rodzeństwa. Jak dla mnie to świetna sprawa.
Sytuacja staje się naprawdę niepokojąca dopiero wtedy, gdy muzyczne legendy po latach spotykają się w studiu i – próbując zadowolić fanów – zaczynają kopiować siebie samych z lat świetności. W takiej sytuacji są skazani albo na ostateczne wypalenie się i emeryturę, albo na zamknięcie się w wąskim gronie najbardziej oddanych i bezkrytycznych fanów. Sama nie wiem, co gorsze…
Akurat dzisiaj, zgodnie z harmonogramem, na wykładzie z psychologii muzyki streszczałem studentom m.in. badania Northa i Hargreavesa („Eminence in pop music”, Popular Music & Society, 1995) nad efektami 'okresu krytycznego’ w preferencjach muzycznych. Każde pokolenie uważa za najbardziej cenną i godną polecenia (i, jak widać, kupienia) tę muzykę, która była 'na topie’ w latach jego młodości.
A w przekroju do tego była jeszcze taka łądna rozpiska jakiego „zmartychwstania” można się spodziewać w najbliższym czasie. I czy naprawdę sądzisz, że The Smiths?
Rozpiskę przygotowywał Jarek Szubrycht, jego trzeba pytać. Koncertów The Smiths bym się nie spodziewał, ale w powrót The Stone Roses też nie wierzyłem…
Muzyquest – ciekawe, że udowodniono to naukowo. Już się rozglądam za tym badaniem. Akurat też dzisiaj Bartek Chaciński wspomniał o fali dziesiątych rocznic wydania albumów, które kształtowały gusta dominującego obecnie (przynajmniej w sieci) pokolenia krytyków. Osobiście co jakiś czas – z pewnym rozczarowaniem! – konstatuję, że byle melodia z podstawówki czy liceum potrafi wygenerować tyle samo muzykopochodnych endorfin, co największe dzieła poznane w latach późniejszych. Syndrom Tolkiena?
a wracając do reaktywacji, dzisiaj powrót ogłosili Afghan Whigs. Jaram się :)
I znów pod wzniosłym pretekstem All Tomorrow’s Parties. Znaleźli sobie elegancką wymówkę :-)
ale są pozytywy, wiele albumów wznowionych na cd w latach 80/90 było niesłuchalnych, porządny mastering towarzyszący wznowieniom bywa fajny
i jeszcze ATDI wróciło do żywych. a Sparta ogłosiła powrót w listopadzie.