Dziękuję wszystkim, którzy online i offline opowiedzieli mi o swoim stosunku do prasy muzycznej. Tekst nie trafił ostatecznie do „Pressu” z powodu urlopu redaktora i uporu autora wobec życzeń redaktora zastępującego (wolałby widzieć tekst o, hmm, polskiej prasie muzycznej). A potem przyszła jesień i wypadało poczekać do końca roku na nowe dane o dystrybucji.
Oto są i takoż artykuł. Aczkolwiek wy to wszystko doskonale wiecie.
.
a to żartowniś z tego redaktora zastępującego :-)
Case Travisa Morrisona mnie cokolwiek dziwi – nota 0,0 to IMO rewelacyjna promocja. Może gorsza niż 9,7, ale na pewno dużo lepsza niż na przykład 4,0.
Niby tak, ale kupiłbyś bilet na koncert dla tego 0.0? Wydał 15$ na płytę?
Zacząłbym od posłuchania, choćby dla sprawdzenia, czemu to takie beznadziejne zdaniem PFM. A potem mogłoby mi się spodobać.
Piczfork może dawać nawet 10.0. DO tej pory nie przesłuchałam Westa…
Kusi mnie, żeby posłuchać tego Travisa.
pierwsza rzecz jaką zrobiłem po przeczytaniu Twojego artykułu to przesłuchanie tej płyty Travisa :-) Rzeczywiście, słaba, ale niestety nie aż tak spektakularnie.
A więc nie tylko dziesiątkom, ale nawet pitchforkowym zerom nie można ufać.
Ciężko ufać Pitchforkowi bo czasami ma schizofrenię:
http://pitchfork.com/reviews/albums/5804-pretty-hate-machine/
http://pitchfork.com/reviews/albums/14890-pretty-hate-machine/
:)
Witam Panie Mariuszu.
Szkoda, wielka szkoda, że nie wszedł Pan jednak na polskie poletko. Niezręcznie, bo współpracował Pan z większością tytułów? Ale to tylko, jak dla mnie, dodatkowa wartość, bo mocne i słabe strony poznał Pan od kuchni. Byłbym wdzięczny (i inne glosy też tego dowodzą), gdyby popełnił Pan kilka zdań. Z pewnością powstałaby ciekawa analiza. Może jednak?
Pisz mi Mariusz.
Że nie wypada – to jedno. Drugie – że jakoś jestem współwinny, chociaż w redakcji żadnego pisma muzycznego nigdy nie pracowałem (a zatem i tej kuchni zbytnio nie poznałem). Główny powód jest jednak taki, że bardzo sporadycznie po tę prasę sięgam. Niektórych tytułów nie miałem w rękach od lat. Zwyczajnie brakuje mi więc kompetencji, żeby jakąkolwiek analizę przeprowadzać – i dlatego też pytałem tutaj o wasze zdanie, a na boku podpytywałem bardziej oczytanych kolegów.
Odnośnie dwóch tytułów, z którymi współpracowałem, to bardzo ogólnie: „Teraz Rock” rzadko pisywał o tym, co mnie interesowało, a „Machina” rzadko w sposób, który mnie interesował. Najciekawsza merytorycznie była w swoim ostatnim, elektronicznym półroczu. Dlatego szkoda, że tak mało osób z niej wtedy korzystało. Zwłaszcza że była darmowa, wystarczyło się zarejestrować.
Było – bywa – jeszcze „Glissando”. Tutaj wiadomo jak jest: jeśli numer trafi w zainteresowania, to czyta się od deski do deski, a potem od nowa. W moje trafia mniej więcej co drugi raz.
Dopiero teraz przeczytałem cały artykuł. Przepraszam, życie, praca, proza życia etc. Chyba nie ma Cię na facebooku (tak twierdziłeś jeszcze jakiś czas temu), ale właśnie tam promuje się teraz masa quasi-portali (magazynów, serwisów, zwał jak zwał), które według mnie powinny być średnio poważnie traktowanymi blogami. A że mogą rozdać bilety i chętnie są używane do promocji przez agencje eventowe, to nałapią zawsze kilka tysięcy fanów i ogłoszą się magazynem, serwisem, portalem. Kojarzysz może Music is, New Anthem, PopMag? Nie piję tu do Niezalu Codziennego, choć ciekaw jestem, czy Warna ma jakieś życie. Szkoda, że nie zahaczyłeś o to w artykule, ale wtedy chyba to zjawisko nie było aż tak znaczące.
Ciekawe. Chociaż z krytyką/publicystyką nie ma to już wiele wspólnego, a pisałem jednak o nich. Kojarzy mi się to raczej z radosnymi programami muzycznymi w TV, które koncentrowały się właśnie na zapowiedziach i konkursach, przerywając to 15-sekundowymi skrawkami teledysków i losowymi newsami. No zobaczymy, dokąd to pójdzie i jak długo potrwa. Rykoszetem chyba dostaję niekiedy propozycje przerobienia bloga na podobną tubę promocyjną.
Nie wiem też czy te wszystkie konkursy i akcje na fanpage’ach przekładają się na frekwencję, nie mam jak tego zweryfikować, bo jestem ze Szczecina, ale wczoraj widziałem zdjęcia z Karenn w 1500. Niby internet huczał, że Blawan to, Blawan tamto, a darmowe wejściówki się sypały na prawo i lewo. Pustki. A patronów na plakacie dwa rzędy.
W dodatku z własnego doświadczenia mogę powiedzieć, że duża liczba fanów na fejsie nie przekłada się zupełnie na klikalność. Ludzie nie potrafią korzystać z fb jak z czytnika rss, wpisy giną w natłoku zalajkowanych bzdur na tablicy – przebić się jest naprawdę trudno. Jeśli już post zostanie dostrzeżony, to w Bon Ivera i Brodkę kliknie tysiąc, w Six Organs of Admittance pięćdziesiąt, co jest niby naturalne, ale sprawia, że odechciewa się polecać ludziom niszową muzykę. Zainteresowanie nią jest bliskie zeru, a przecież każdy czytelnik się zadeklaruje jako wielki meloman głodny nowości. Zaufania zero, Grimes klikała się u mnie fatalnie dopóki nie dostała BNM na Pitchforku. Spropsowana w wielu miejscach Piętnastka nie przekroczyła do dzisiaj tysiąca słuchaczy na last.fm, nie pomogło nawet ogłoszenie na OFF-a. Jak jeszcze dodam do tego problemy z zagranicznymi wytwórniami, z którymi nie da się niczego załatwić (najbardziej nie mogę przeboleć ignorowania Polski przez uwielbiane tu 4AD, a na dziesiątki maili do Warp dostałem od nich tylko jeden, żeby zdjąć radio rip nowego Squarepushera), brak szans na jakiekolwiek exclusive’y, promosy po wyciekach i fakt, że prawie nikt i tak nie czyta tego, co piszę się w internecie, to naprawdę nie mogę zrozumieć dlaczego ciągle powstają nowe inicjatywy. Ale pewnie dlatego wyglądają tak jak wyglądają. Kolejną zagadką jest dla mnie powstawanie quasi-gazetek na issu (Popmag, New Anthem), przecież tego się nie da oglądać na komputerze.
@Marcel: Nie mam życia, poświęcam stronie po kilka godzin dziennie i mam jeszcze rok na utrzymanie tego lifestyle’u. Potem albo zarabianie na stronie albo oddanie części działalności w obce ręce.
A popyt na aktualności vs. recenzje/wywiady?
Nowe inicjatywy powstają, bo jest 20 tysięcy studentów dziennikarstwa, którzy chętnie złapią się na akredytacje, a o muzyce pisać łatwo, na muzyce każdy się zna, każdy jakiejś słucha. Sam tak miałem, że nie że niby święty jestem.
Kontakty z wytwórniami to osobna sprawa, 4AD osobna historia. Właściwie dla mnie, oprócz jednego znaczącego wywiadu, jedyną szansą na rozwój jest łapanie artystów po koncertach i rozpychanie się na festiwalach. Ale to nie jest fajne. Wywiad trwa 10 minut, często bywa zlewany przez artystę, do tego jest jednym z wielu. I nie lubię być wyrywany z koncertu Matthew Deara, bo za 5 minut mogę mieć wywiad z Actressem, jak zdążę dobiec. Poza tym „lubimy was i szanujemy, ale Onet pierwszy”. Kontakty, konszachty, umowy, bartery, sponsoringi, patronaty, a pan postoi w kolejce, może akurat będzie czas. Ale to już taki los pół-, czy nawet ćwierćprofesjonalisty. Pewnie, fajnie, że czasem coś się trafi, choć trudno w takich warunkach rozwijać. A o staż czy praktykę w poważniejszych redakcjach coraz trudniej, zresztą tych redakcji coraz mniej.
Jeśli chodzi o tego Blawana, jemu podobnych, którzy grają sety dla 100 osób, kiedy mogliby dla 2000 i podejście do nowej muzyki- polska mentalność. Zauważam na każdym kroku, że ludzie, którzy mogliby spokojnie złapać taką muzykę tkwią w, olaboga, trip hopie. I to naprawdę fajni, ogarnięci radiowi didżeje, ten sort ludzi. Lubimy piosenki, które już słyszeliśmy, nowości się boimy.
Recenzji w ogóle nie opłaca się pisać, ale siadanie codziennie na godzinę do edytora tekstu wychodzi na zdrowie. Z wywiadami jest trochę lepiej, ale mało kto dochodzi do ich końca. Bez możliwości wypadów do Berlina trudno jednak cokolwiek fajnego ustrzelić, a o akcjach typu rozmowa z Animalami czy The XX przed zagranicznymi mediami można tylko pomarzyć. Festiwale odpadają, chyba że Unsound, tylko tam jest czas.
Przy całym tym narzekaniu idzie jednak ku lepszemu, przynajmniej dla mnie, Niezal w rankingu Aleksy jest obecnie najpopularniejszym z indie-serwisów, powoli zaczynają się pojawiać pieniądze, będzie ich wiecej, będzie lepsza treść, będzie więcej czytelników (będą lepsi czytelnicy?), będzie więcej pieniędzy etc… Wszystko kwestią determinacji i niedawania się ugniatać promotorom.
Dziś chyba jedynym sensownym pomysłem na nowe medium papierowe byłaby kilkunastostronicowa muzyczna wkładka do jakiegoś ogólnopolskiego dziennika, wydawana – powiedzmy – co miesiąc. Bez newsów, z kilkoma szerszymi recenzjami, nastawiająca się przede wszystkim na pogłębione analizy. Taka Wyborcza poszła jeszcze dalej i rzuciła zaskakująco dobry dwumiesięcznik „Filmowy”, do tego na wcale eleganckim papierze
Czymś takim była w zasadzie „Kultura” dołączana do „Dziennika” – wiemy, jak skończyła. A typowe wkładki ciążą ku zapowiedziom wszelakim (CJG) albo konkretnym (festiwalowe), bo tylko te pierwsze interesują w miarę masowego czytelnika i ogłoszeniodawców, a tylko za te drugie ktoś z góry zapłaci. „Filmowy” z kolei to zupełnie oddzielne wydawnictwo – i też wypada poczekać na wyniki sprzedaży. Chociaż o filmie pisze się i czyta znacznie chętniej, bo to jednak twarze, bo historie, życie.