Ja słucham, ty słuchasz, ale coraz rzadziej słuchamy. Technologia wpędziła melomanów w skrajną samotność. Teraz postanowiła to jednak naprawić.
Serwis Turntable.fm zapewnił sobie darmową promocję we wszystkich zakątkach internetu zainteresowanych muzyką cyfrową w chwili, gdy pokój dla programistów odwiedził Mark Zuckerberg. Oprócz założyciela Facebooka w tym samym wirtualnym klubie muzycznym widziano między innymi producenta muzycznego Diplo, rapera Taliba Kweli, a nawet gwiazdora literatury science-fiction Neila Gaimana. Turntable.fm musieli odwiedzić także Lady Gaga oraz Kanye West, skoro rozważali zakup udziałów w serwisie. Na podobny pomysł wpadł portal streamingowy Spotify. Proponował, że przejmie całe przedsięwzięcie za okrągłe 40 milionów dolarów. Gdy jego szefowie spotkali się z odmową, część pomysłów po prostu skopiowali.
Nie wymagało to wiele zachodu. Istotą Turntable jest jedynie to, że pozwala wielu osobom równocześnie słuchać tej samej piosenki. I ewentualnie dzielić się wrażeniami w czasie rzeczywistym. Turntable usiłuje więc symulować emocje, jakich doświadczamy na koncercie, w klubie czy na domowej potańcówce, na którą goście przynoszą własną muzykę. Tak samo internauci zebrani w (niezliczonych) pokojach Turntable przejmują po kolei obowiązki didżeja. Reszta zalogowanych gromadzi się pod sceną jako rysunkowe awatary. I tak jak to bywa na prawdziwych imprezach – każdy ma prawo wyrazić zdanie na temat prezentowanej muzyki. Jeśli propozycje spotykają się z aplauzem, didżej pozostaje za gramofonem. W przeciwnym razie ustępuje miejsca kolejnym śmiałkom.
Każdego miesiąca Turntable odwiedza około 150-250 tysięcy osób. A to niejedyny adres, pod którym można spróbować tzw. słuchania społecznego. Listening Room czy Outloud.fm to kolejni pionierzy trendu uważanego obecnie za najbardziej nowatorskie zjawisko w branży muzycznej. Nowatorskie, mimo że odwołuje się do sentymentów, przypominając nam o jednej tylko rzeczy: kiedyś zwykliśmy słuchać razem.
Czytaj dalej →
.
Myślę, że zwolennicy kolektywnego przeżywania muzyki w realu ekskomunikowaliby Billy’ego Chasena i jemu podobnych za profanację duchowych wrażeń, które w pełnym wymiarze mogą być osiągalne tylko w kontakcie z doświadczającymi podobnie, uznaliby posunięcia 'muzycznych wywrotowców’ jako zamach na ich swego rodzaju sacrum. Dla niektórych koncert to taki ekwiwalent mszy katolickiej, emanacja najgłębszych przeżyć duchowych, rodzaj religijności, która domaga się praktykowania pewnych rytuałów, a nawet jakiś rodzaj 'pokarmu dla duszy’. Czy jednak katharsis w tej formie może dokonać się w ramach wirtualnej rzeczywistości, wprawdzie też anonimowej, ale jednak pozbawionej doznań o charakterze personalnym? Muzyczni konserwatyści powiedzą chyba, że nie… To trochę jak wirtualny konfesjonał albo sprzedaż odpustów – niby były takie pomysły, ale uznano je za wycieczkę poza granice dopuszczalnego kompromisu. Może w muzyce jest podobnie? Mówię oczywiście o muzycznych ideologach, nastawionych zachowawczo, dla których koncertowa forma jako muzyczny kręgosłup moralny jest równie ważna co szeroko pojęta muzyczna treść. W takim przypadku odpersonalizowanie muzyki mogło by skutkować tym samym, co przyzwolenie na kapłaństwo kobiet zrobiło z religią anglikańską. Mówiąc w kategoriach ekonomicznych, taki muzyczny marginal cost. Trochę może kulawe te porównania, ale istota chyba jasna…