Druga połowa

Obejrzałem niedawno serbski film „Montevideo, Bog te video” opowiadający o tym, jak to piłkarska reprezentacja niby Jugosławi, a bardziej Serbii próbowała wyjechać do Urugwaju na pierwszy Mundial. W filmie pada wiele sympatycznych mądrościowo-patetycznych kwestii, głównie z ust poczciwego kulawego pucybuta, który po „najgorszej połowie meczu w historii reprezentacji tego kraju” stwierdza: „W życiu nie ma drugiej połowy, ale w piłce nożnej na szczęście jest”. W roku muzycznym również.

*

Frank Ocean – „channel ORANGE” (Def Jam)

 

„Pyramids is a 10 minute long single. i trolled the music industry” — to jak na razie moje ulubione okołomuzyczne zdanie bieżącego roku dotyczące chyba ulubionej piosenki tegoż roku. Repetuje mi w głowie nawet wtedy, gdy nie w odtwarzaczu. Niby dlaczego, skoro przemysł muzyczny prawdziwie strollował Bob Dylan dokładnie 47 lat temu, a samo „Pyramids” to w zasadzie sklejka dwóch zwykłych piosenek?

Po pierwsze, standardy radiowo-telewizyjne wcale się tak bardzo nie zmieniły w ciągu ostatniego półwiecza. Jeśli otaczający Oceana rozgłos faktycznie zmusi decydentów do wpisania „Pyramids” na playlisty, będzie to wyczyn godny dylanowskich porównań. A co do sklejki muzycznej, to poza obezwładniającymi melodiami i kulminacją walorów wokalnych naszego nowoorleańskiego 24-latka warstwa produkcyjna tego utworu kumuluje produkcyjne hople ostatnich lat: od przejrzystego, kruchego podkładu postawionego na miękkim basowym fundamencie przez wokoderowe chórki aż po EDM-ową kompresję łańcuchową. W tym czasie Frank relacjonuje spokojnie, jak to jego dziewczyna ubiera się do wyjścia do Piramid, gdzie będzie się rozbierała.

„channel ORANGE” jest więc czymś w rodzaju pigułki z napisem „2012”, trochę tak jak rhythm’n’bluesowym koncentratem roku dwutysięcznego było „Voodoo” D’Angelo. Jeśli nielegalna „nostalgia, ULTRA” zaprezentowała nam Oceana jako tyleż urokliwego co bezczelnego złodziejaszka, to dzięki niniejszemu oficjalnemu debiutowi poznajemy songwritera przerastającego otoczenie o głowę tak pod względem układania nutek jak orientacji w terenie. Ale skoro w dzień pracuje się dla Beyoncé, a wieczory spędza w gronie Odd Future, to pewnie ogarnia się całe spektrum.

Poza kilkoma murowanymi przebojami – myślę tutaj o uzależnieniu prywatnym, a nie masowym, chociaż kto wie – takimi jak „Pyramids”, „Bad Religion”, „Lost”, „Sweet Life”, „Pilot Jones”, „Super Rich Kids”… no, sporo tego. W każdym razie nawet w mniej spektakularnych fragmentach łatwo przyłapać wyobraźnię Oceana oraz jego studyjnej załogi na gorącym uczynku. Weźmy krótki fragment 1:28-1:33 w niepozornym „Sierra Leone”. Od puszczonej wstecz taśmy po skomasowany dialog słów i ochów zakończony skokiem w disneyowską tęczę – tyle roboty po to jedynie, żeby zrobić fajne przejście. Dziękuję.

Od początku do końca, czyli od „Start” do „End”, mnie imponuje najbardziej właśnie wszechstronna jakość tej płyty. Gdzie się nie spojrzeć – na refreny, tembry, produkcję, teksty, konstrukcję, skoki nastrojów, brzmienia syntetyczne, elektryczne czy smyczkowe  – jest klasa. Do tego dochodzi płaszczyzna zarysowana Frankowym prawie-coming-outem, który nadał płycie Znaczenie. Przy wszystkich ciekawych i cennych konsekwencjach wyznanie to odwróciło jednak trochę uwagę od muzycznych walorów tej płyty. Bo zazwyczaj pisze się, że to ważna płyta. A najpierw piękna.

*

Dead Can Dance – Anastasis (Play It Again Sam)

 

Żartują sobie. Udając, że 16 lat wcale nie upłynęło. Że w roku 2012 można nagrać płytę ostemplowaną rocznikiem 1994 czy 1995, bo wszak już taki „Spiritchaser” brzmiał nowocześniej. Nie uda się przecież po raz drugi wykrzesać „magii” z tej specyficznej mieszanki symetrycznej prostoty (co tu ukrywać, ocierającej się miejscami o banał) i gotyckiego patosu (raczej nie etnicznego, chyba że w rozumieniu new age). Naiwniacy?

Takie i inne myśli towarzyszyły mi przy pierwszym przesłuchaniu „Anastasis”, a z każdym kolejnym wypierało je zdumienie. Nie żartują, można, udało się. I mimo że w ciągu ostatnich dziesięciu lat do Lisy Gerrard i Brendana Perry’ego prawie nie wracałem, i mimo że kojarzy mi się ta muzyka głównie z pogrążonymi w nastoletniej depresji współlicealistami, to „Anastasis” obracam w tej chwili po raz któryśnasty i nie przeszkadza mi ani patos, ani melodie od linijki, ani nawet podejrzanie płaskie klawisze. Gatunek o nazwie Dead Can Dance okazuje się odporny na zmiany kalendarza i ewolucję gustu – ponadczasowy.

Trafienie w okołogotycki revival wydaje tyleż przypadkowe co pozbawione znaczenia. Trójkątnej publiczności album ten nie tylko nie wzruszy – tak jak dorobek Béli Lugosiego doprowadziłby najwyżej do śmiechu wielbicieli (wielbicielki) „Sagi Zmierzchu” – ale zwyczajnie ominie ich szerokim łukiem. New Rock Revolution pokazał nam, że w takich półfenomenach ważniejsza od zawartości jest aktualność. A Dead Can Dance jeszcze bardziej niż przed kilkunastu laty promieniują staroświecką powagą i całkowitym brakiem dystansu, którego dyskurs wirtualny tolerować nie zwykł. Pozostają więc fani.

Ci zachwycą się koncepcyjną i wykonawczą formą Perry’ego, bo co do kondycji wokalnej Gerrard raczej obaw nie było. A także mocarnością wielobarwnych aranżacji i pochodnym raczej wobec nich niż kompozycji napięciem, począwszy od emocjonalnej kulminacji w otwierającym „Children of the Sun” (notabene z sympatycznie gabrielowskim zawyciem od 6:50 wzwyż). „Anabasis” z Lisą przy mikrofonie to deadcandance’owa klasyka klasyki. I tak dalej, spotykamy się z nimi na zmianę, bo podzielili płytę między siebie mniej więcej po równo.

Brak oporów przed sięganiem po wspomniany patos to jedna z cech, która wyróżnia „Anastasis” na tle współczesności – znacznie bardziej, niż wyróżniał duet pod koniec lat 80. czy na początku 90. W tych pochopnych czasach rzadko spotyka się też płyty tak równe, przemyślane i wymuskane co do każdego dźwięku. I równie niespieszne, bo średnia długość utworu wynosi dokładnie 7 minut. Wreszcie płyty sięgające do inspiracji tak wyeksploatowanych, jak wyspiarska tradycja (patrz „Return of the She-King”). Wprawdzie nie poleciłbym tej płyty nikomu urodzonemu po roku 1990, ale jeśli komuś 4AD kojarzy się raczej z This Mortal Coil i Cocteau Twins niż Arielem Pinkiem i Twin Shadow, to brać, słuchać i zanadto nie główkować – przynajmniej przy pierwszym przesłuchaniu.

*

Dirty Projectors – Swing Lo Magellan (Domino)

 

Przesadzone były pogłoski o uproszczeniu (aranżacji i kompozycji) i odciążeniu (nastrojów). Z pozoru „Magellan” chwieje się może mniej niż poprzednie płyty Dirty Projectors, ale już w pierwszych 90 sekundach obcujemy z lekko niedorobionym chórkiem męskim, dorobionym żeńskim, chrząknięciem zwiastującym zacną zwrotkę i mostek i łupnięciem w błyskawicznie wyhamowanym refrenie. Na moje ucho – dzieje się.

„Swing Lo Magellan” należy do płyt, których słucha się z jednoczesną fascynacją i rozczarowaniem – bo jednak mogło być, miało być, no i było trochę lepiej. Równocześnie przez dobre dwa tygodnie trudno mi było odmówić sobie kolejnej rundki przy porannej kawie. Bo po osłuchaniu się z wszystkimi melodiami (kilkudziesięcioma?), można zabrać się za wyhaczanie tak zwanych smaczków, których jest przynajmniej drugie tyle. David Longstreth pozostaje wybitnym aranżerem z ADHD prawej półkuli mózgowej nawet wówczas, gdy stara się to swoje błogosławione skrzywienie ujarzmić. Za jedyną naprawdę przewidywalną piosenkę wypada uznać tylko tytułowe „Swing Lo Magellan”. Ale tutaj już w pierwszej sekundzie beatlesowska perkusja ostrzega, że będzie składany hołd. Poza tym jednym wyjątkiem – trzy niespodzianki na utwór to minimum.

Naczelną wadą tej często ciekawej i nierzadko pięknej płyty jest dla mnie wokalna dominacja Longstretha. Zepchnął dziewczęta do alibabkowych asyst, a to przecież im zawdzięczamy najpiękniejsze momenty „Bitte Orca”. Automatycznie połączyłem ten fakt z nieobecnością Angel Deradoorian, która miała się udać na raczej dłuższy niż krótszy urlop, ale może błędnie. Może Longstreth rzeczywiście postanowił nagrać swoją najbardziej osobistą płytę. I w tym celu musiał odsunąć wszystkich już nie tylko od pięciolinii czy stołu mikserskiego, ale nawet od mikrofonu. Wracajcie.

 

.

Fine.




10 komentarzy

  1. Pablo Renato pisze:

    „Zepchnął dziewczęta do alibabkowych asyst”

    Uff, nie jestem jedyny z tym skojarzeniem, a już się wstydziłem, że żadne inne porównanie nie przychodzi mi do głowy.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Na półce Longstretha musi leżeć coś Niemena.
    Po 50 latach spłaca Ameryce dług :-)

  3. airborell pisze:

    Mnie trochę dziwi ten zachwyt nad DCD (nie tylko Twój) – co prawda tylko po dwóch przesłuchaniach, ale na razie nie znalazłem w tej płycie niczego, co by pozwalało ją uważać za godnego następcę Serpent’s Egg, Aion czy Into the Labirynth, o Królestwie Umierającego Słońca nawet nie wspominając.

  4. pszemcio pisze:

    Fajnie, że się podoba DP, bo widzę już mnóstwo narzekania, a dla mnie to się robi wyjątkowy zespół

    no!

  5. Marceli Szpak pisze:

    Po jakiś wstępnych 3ch, 4ch macaniach Franka, w głowie zostaje Piramid (oczywiście, automatycznie się mash-upuje z http://www.youtube.com/watch?v=Jtf6q7_LX_Y ) i Super Rich Kids, reszta przelatuje przeze mnie bez większego wrażenia i wracam do ultry, żeby sobie pośpiewać pod nosem Nature Feels czy American Divorce. Może ma pecha, że leci głównie na przemian z nowym Bobbym Womackiem, do którego, jak bardzo by się Frank nie starał, jeszcze trochę mu brakuje.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Po dwóch przesłuchaniach DCD byłem jeszcze na etapie „prawie żenada”. Prawdę mówiąc nie wiem, czy ta płyta dorasta do poprzedniczek – bo bardzo rzadko do nich nie wracam – pewnie nie. Ale w kontekście tego roku „Anastasis” okazuje się na razie największą pozytywną niespodzianką.

  7. ArtS. pisze:

    Mi też się DCD podoba, choć jestem dopiero po dwóch przesłuchaniach. Też właściwie nie wracałem do ich starych płyt, więc nie wiem do końca, jak wypada przy bezpośrednim porównaniu. Tak mi się nawet w uszy rzuciło, że większość piosenek na dość prostych loopach bazuje… Z drugiej strony mam wrażenie, że pomiędzy płytami DCD nie było znaczących różnic w poziomie. Do grona ww. płyt mógłbym spokojnie dorzucić np. 'Spleen & Ideal’, więc czemu nie „Anastasis”?

  8. Kamil pisze:

    W końcu mamy rok. Ocean wpadł, porozstawiał wszystkich po kątach i prawdopodobnie nikt go z tronu nie ściągnie. Piękna płyta. Świetnie zresztą napisałeś o niej Mariuszu :) A już się bałem, że możesz coś narzekać itd. :P

    A DCD kolejny znakomity powrót po latach – po Apple, Rufusie (właśnie, słuchałeś? jak tak, to jak go widzisz? Dla mnie rewelka), Killing Joke (może nie po latach, ale zaskoczyli pozytywnie panowie). A nowy Twin Shadow świetny, ale ja urodzony w 1987 roku, więc 4AD mi zdecydowanie bliższe z Cocteau Twins :)

    Dirty Projectors mnie zawiedli niestety. Słychać czasem fajne pomysły, ale to wszystko wydaje się bardzo przeciętne, bez polotu.

  9. Jakub Adamek pisze:

    Boże, przeczytałem na początku 'Obejrzałem niedawno „Serbski Film”’ i aż się przeraziłem.

  10. […] Frank Ocean – channel ORANGE (Def Jam) BJ the Chicago Kid – Pineapple Now-Laters (M.A.F.E.) Jessie Ware – Devotion (Island) Miguel – Kaleidoscope Dream (RCA) Robert Glasper Experiment – Black Radio (Blue Note) Dr. John – Locked Down (Nonesuch) Steven A. Clark – Fornication Under Consent of the King (L&E Media) Jeremih – Late Nights With Jeremih (Aphilliates) Up Dharma Down – Capacities (Terno) Bobby Womack – The Bravest Man in the Universe (XL) Lee Fields & The Expressions – Faithfull Man (Truth & Soul) THEESatisfaction – awE naturalE (Sub Pop) […]

Dodaj komentarz