Jazzurekcja

Zepchnięty na margines tyleż przez Beatlesów co własnych obrońców, jazz próbuje teraz odzyskać zainteresowanie świata. Na razie odzyskał własne nim zainteresowanie. Przedstawicieli nowej fali komunikatywnego jazzu regularnie widujemy na festiwalu Warsaw Summer Jazz Days i nie inaczej będzie w tym roku.

Mariusz Herma, T-Mobile-Music, lipiec 2012

Co do samego faktu prawie wszyscy się zgadzają. Kontrowersje dotyczą daty. Przeważa przekonanie, że jazz umarł w latach 70. Euforyczny marsz muzyki rockowej z Beatlesami na czele stłamsił trzy czwarte pozostałych gatunków muzycznych, przywłaszczając sobie mainstream oraz uwagę kluczowego – bo przyszłościowego – pokolenia słuchaczy. W rezultacie nawet Miles i Herbie musieli pójść z nowymi nurtami na kompromis, eufemistycznie nazywany fuzją. Jednak fusion, z nielicznymi wyjątkami, okazało się raczej płytkim crossoverem. Czystsi przedstawiciele jazzu – główny nurt i awangarda – wylądowali na poboczach, każdy na swoim. Najpotężniejsze wytwórnie kasowały gatunek z katalogów, a wyspecjalizowane – jak Verve    czy Blue Note – pogrążały się w stagnacji. Nawet Charles Mingus i Ornette Coleman nie mogli być pewnie kontraktu, a Keith Jarrett musiał szukać schronienia w Europie. Kolejne kluby pogrążały się w żałobie.

Inni zgonu muzyki synkopowanej doszukują się w latach 80. Jako symboliczny gwóźdź do trumny wskazują ustawę uchwaloną przez amerykański Kongres w 1987 roku. Ogłosiła ona jazz „rzadkim i cennym dobrem narodowym”, co wprawdzie zapewniło gatunkowi dostęp do szkół i prestiżowych sal koncertowych, tyle że jednocześnie zabarwiło go na trwałe sepią. „Ponadto za rządów Reagana obcięto finansowanie sztuki eksperymentalnej, w tym poszukującego jazzu. To stworzyło zaś szansę dla tych, którzy gatunek ten nazywają amerykańską muzyką klasyczną. Traktują go jako coś, co wydarzyło się w zamierzchłej przeszłości i obecnie wymaga starannej konserwacji – tłumaczył mi jakiś swego czasu Vijay Iyer, amerykański pianista hinduskiego pochodzenia i jeden z najbardziej utytułowanych improwizatorów ostatnich lat. – Ten neokonserwatywny nurt zagłuszył wszystkie pozostałe. Zagarnął środki, które miały wspierać różnorodne inicjatywy. Ucierpiała cała amerykańska cała scena jazzowa. Paradoksalnie to ci samozwańczy obrońcy jazzu skazali go na stagnację” – mówił Iyer.

A może jednak lata 90.? To wtedy nastąpiło opóźniane przez publiczne granty i osiągnięcia medycyny tąpnięcie frekwencyjne. Jak wynika z kolejnych badań agencji National Endowment for the Arts prowadzonych od 1982 roku, liczba osób uczestniczących w koncertach jazzowych od ponad dwóch dekad systematycznie maleje, tak że obecnie tylko 7,8% dorosłych Amerykanów przyznaje się do chociaż jednej wizyty w klubie jazzowym. Uczęszczający regularnie są zaś starsi niż kiedykolwiek przedtem. W 1982 roku mediana wieku wśród publiczności wynosiła 29 lat. W 2008 roku ten sam współczynnik wzrósł do 46 lat. Zainteresowanie uczniów i studentów gatunek ten traci szybciej niż stare jak (stary) świat opera czy balet. Wielu liczyło, że trend ten odwróci szeroko zakrojony projekt edukowania nieletnich. Zakończył się on jednak katastrofą. Po 40 latach finansowania lekcji jazzu w amerykańskich szkołach okazuje się bowiem, że zamiast wychować nowe pokolenia fanów gatunku, kształci się tabuny wykonawców, których nadpodaż zbija stawki do poziomu 60 dolarów za występ. No a jeśli chodzi o nagrania, to w USA jazz odpowiada za około 3 procent rynku fonograficznego.

Wszystkie te nekrologowe dywagacje przebił kilka miesięcy temu trębacz Nicholas Payton. Słynny już wierszoesej zatytułowany „On Why Jazz Isn’t Cool Anymore” Payton otworzył stwierdzeniem: „Jazz died in 1959”. Bo już wtedy – wyliczał w kolejnej setce hasłowych wersów – gatunek ten odłączył się od muzyki popularnej. Bo już wtedy przestał być cool. Bo „Kind of Blue” i „Time Out” zamknęły temat. Bo jazz padł ofiarą myślenia kolonialnego. I dlatego rok później Ornette Coleman musiał uwalniać jazz na płycie „Free Jazz”. Internet błyskawicznie rzucił się do wyśmiewania – rzadziej odpierania – poetyckich argumentów Paytona, ale co ciekawe, przy tej okazji wcześniejsi głosiciele śmierci jazzu (tej z lat 70., 80. czy 90.) stanęli naprzeciwko Paytona po tej samej stronie barykady. No bo jeśli jazz miał umrzeć w „ich” dekadzie, to przecież musiał jej dożyć.

*

Nie mam pojęcia, kiedy i czy w ogóle jazz umarł. Z racji narodzin zbyt późnych i ulokowanych po niewłaściwej stronie Atlantyku (a przynajmniej Muru Berlińskiego) nie pamiętam owej Złotej Ery Jazzu, kiedy to improwizatorzy skutecznie konkurowali o czas antenowy z białymi chłopcami psującymi kawałki czarnych. Pamiętam za to pewien tydzień lutego roku bieżącego, gdy w ciągu zaledwie paru dni dostałem trzy nowe płyty trzech młodych jazzmanów. Pierwsza zawierała między innymi kowery Flying Lotusa, Heatwave i Michaela Jacksona, a we wkładce opowiadała o kryzysie finansowym, populizmie i przyspieszeniu informacyjnym. Drugą płytę zaszczyciła swoją obecnością ekstraklasa czarnej wokalistyki: Erykah Badu, Mos Def, Lupe Fiasco, Meshell Ndegeocello czy Bilal, zaś oś fabularną albumu stanowiło bogactwo czarnego dziedzictwa. Tytuł „Black Radio” bezpośrednio skojarzył mi się zaś z płytą trzecią, na której znalazły się piosenki „Radio Song” oraz „Black Gold”, a cały krążek zwał się „Radio Music Society”. Niezależnie od oceny samej muzyki – chociaż mnie owo trio towarzyszyło przez całą wiosnę – w tym niezwykłym zbiegu premier było życie.

Odpowiedzialni za powyższą kumulację Vijay Iyer, Robert Glasper oraz Esperanza Spalding, ale także pianista Jason Moran czy saksofonistka Matana Roberts stoją w pierwszym szeregu nowego, komunikatywnego, wolnego od obciążeń historycznych i ograniczeń stylistycznych jazzu. Wszyscy oni odebrali staranne wykształcenie i chociaż tylko Iyer przekroczył (w ubiegłym roku) czterdziestkę, cieszą się wśród jazzowych elit estymą porównywalną z weteranami. Także pomimo faktu, że cały czas prowadzą żywy dialog z niespecjalnie cenioną w tych kręgach muzyką popularną. Na przykład w repertuarze Iyera oprócz dorobku Jacksona czy Steviego Wondera znalazła się M.I.A. i wspomniany Flying Lotus. Cała trójka zrywa też z pseudopowagą sceniczną, bo pamiętają, że jazz zaczął się od tańca i kwitł podlewany energią, zabawą, nieskrępowaną wyobraźnią. W rezultacie od kilku lat przyciągają do klubów jazzowych publiczność kompletnie nieoswojoną z muzyką improwizowaną. Chociażby za Moranem podąża potężna frakcja miłośników hip-hopu.

Porównując formę jazzu ze złotych lat 40. czy 50. z późniejszą zapaścią historycy zwykli podkreślać, że w pewnym momencie gatunek ten stał się typową sztuką dla sztuki. Zbyt abstrakcyjny, oderwany od słuchaczy oraz ich codziennych trosk, pozbawiony treści pozamuzycznej. „Sam w muzyce szukam czegoś, co można nazwać opowiadaniem historii – mówił mi Vijay Iyer.    –    To oczywiście bardzo nieuchwytna cecha i trudno odnieść ją do muzyki instrumentalnej. Sercem jazzu są jednak osobiste historie przemycane pod zasłoną dźwięków. W końcu jazz rodził się w skrajnie nieprzyjaznych warunkach. Sam dorastałem w społeczności amerykańskich Hindusów, których na zmianę ignorowano, uciszano, gnębiono lub terroryzowano. Dlatego rozumiem znaczenie i moc tej ukrytej narracji. To ona leży u sedna jazzu. Jest jego najcenniejszym składnikiem”.

Dyskografia Iyera wraz z najnowszym albumem „Accelerando” sama w sobie stanowi dowód na to, że narrację – zarówno społeczną jak osobistą – wciąż można jeszcze w muzyce synkopowanej upolować. Glasper i Spalding wspomnianą parą radiowych albumów sprowokowali Amerykanów do sporej dyskusji na temat kondycji czarnego eteru. A konkretnie błyskawicznego zanikania takowych tudzież obniżania standardów do najniższego mainstreamowego i zdecydowanie białego mianownika. W całej debacie ktoś sięgnął nawet po słowa Martin Luthera Kinga, które dekady temu skierował właśnie do czarnych rozgłośni: „Na pewno nie zaszlibyśmy tak daleko bez waszego wsparcia. To wy przygotowaliście drogę dla społecznej i politycznej zmiany, budując kulturowy pomost pomiędzy czarnymi i białymi”.

Równie dobry przykład wypełniania dźwięków znaczeniami dała nam w ubiegłym roku Matana Roberts. Dobra znajoma Iyera, swoim ostatnim albumem „Coin Coin Chapter One: Gens de couleur libres” opowiedziała pokrótce historię niewolnictwa w Ameryce. Centralny utwór „Libation for Mr. Brown – Bid Em In…” to ni mniej, ni więcej tylko relacja z aukcji niewolników. A na koniec płyty Roberts dopisała jeszcze wątek osobisty w dedykowanym matce utworze „How Much Would You Cost”. – To dosyć przejmująca płyta i wcale mnie nie dziwi, że stała się tak głośna – przyznaje w rozmowie z nami Mariusz Adamiak, który zaprosił Matanę Roberts na tegoroczną edycję festiwalu Warsaw Summer Jazz Days. – Słychać na niej różne style, nawiązania do tradycji, do Johna Coltrane’a, a zarazem jest w niej wiele świeżości. No i narracja rozwijana przez całą godzinę. To mnie bardzo ujęło, bo tak pomyślane płyty spotyka się w muzyce jazzowej coraz rzadziej – dodaje Adamiak. Na początku Roberts miała przyjechać do Warszawy ze swoim kwartetem, ostatecznie postanowiła przyjechać sama. Tyle że tego samego dnia i na tej samej scenie wystąpi bodaj dziesięciu muzyków z Nowego Jorku, z którymi saksofonistka doskonale się zna. – Dlatego nie wiadomo, jaki będzie dokładny przebieg wieczoru – mówi Adamiak. – Może skończy się jakimś wspólnym graniem? Bardzo na to liczę.

Treść to jednak dopiero połowa sukcesu. Równie ważna jest forma. A tę – twierdzą specjaliści od kryzysu improwizacji – dopadła ta sama choroba co w przypadku muzyki poważnej, notabene równie zagrożonej masowym wymieraniem publiczności. Niegdyś na koncerty jazzowe chadzało się dla zwykłej rozrywki. Obecnie gatunek ten odgrywa raczej rolę wyszukanej strawy intelektualnej dla wielkomiejskich elit. Ilu młodych, którzy chcą się zresetować po tygodniu nudnych zajęć albo forwardowania maili nazywanego pracą pomyśli o wyjściu do klubu jazzowego? Nie dość że nudno, to jeszcze trudno. Świadczą o tym chociażby statystyki wejść na mojego bloga. W sekcji z wyszukiwaniami fraza „jak się ubrać na koncert muzyki jazzowej” występuje równie często co „jak się ubrać na koncert muzyki klasycznej”. (Podium zamyka dosyć zaskakujące pytanie, bo odpowiedź jest przecież oczywista: „jak się ubrać na koncert metalowy”).

I tym razem w sukurs przychodzą nam jednak zdolni dwudziesto- i trzydziestolatkowie. Występy Roberta Glaspera od kilku lat przypominają bowiem raczej hiphopowe potyczki i popowe laboratoria niż wirtuozowskie akrobacje lub wydumane dywagacje nad znaczeniem ciszy w sztuce. Jason Moran swoimi obyczajami scenicznymi natchnął Anthony’ego Dean-Harrisa, redaktora naczelnego magazynu „Nextbop”, do opublikowania pewnego szczególnego manifestu. „Wciąż słyszymy narzekania, że nasz ukochany gatunek umarł – pisał kilka miesięcy temu. – Że przynudza, że ciągle brzmi tak samo, że jest przy tym wszystkim nadęty. Właśnie wykoncypowałem, jak na zawsze położyć kres podobnym wyobrażeniom. Jak ocalić reputację jazzu i sprawić, by ludzie kornie powrócili będą na jego łono. Od tego momentu wszystkie koncerty jazzowe będą obywać się bez krzeseł!”. Skąd przyszedł mu do głowy ten pomysł? Otóż Dean-Harris miał okazję obserwować, jak Moran uporczywie zagrzewa zebranych pod sceną do tańca. „Zrazu publiczność była zdumiona – wspominał.    – Moran musiał wyjaśnić, że to żadna nowinka. Taniec był przecież nieodłączną częścią jazzu. A teraz? Nawet na imprezy plenerowe ludzie przychodzą z kocykami i składanymi krzesłami”.

Stawianiu jazzu do pionu przysłuży się być może tegoroczne Warsaw Summer Jazz Days. Większość koncertów odbędzie się już bowiem nie w otoczeniu czerwonych fotelów Sali Kongresowej, lecz w znacznie mniej oficjalnych przestrzeniach Soho Factory i kawiarni Jazzarium. I nie tylko Matana Roberts będzie miała nam coś szczególnego do powiedzenia. Dzień po niej wystąpi 29-letni trębacz Ambrose Akinmusire. Grywał on – wszystko zostaje w rodzinie – u boku Vijaya Iyera czy Esperanzy Spalding, a niedawno amerykańscy krytycy zasłużenie obwołali go wielką nadzieją gatunku. Na koncercie Akinmusire nie powinno zabraknąć utworu „My Name is Oscar” z ubiegłorocznej płyty wydanej w barwach Blue Note. Surowemu dialogowi trąbki z perkusją towarzyszy w nim melodeklamacja, która stanowi hołd dla Oscara Granta, (czarnego) kierowcy zastrzelonego w 2009 roku przez nadgorliwego (białego) policjanta.

Protest-songi Akinsmusire. Tańce Morana. Czarne radio Glaspera i czarne złoto Spalding. Lekcje historii Roberts i rozważania nad współczesnością Iyera. Nie ma co się łudzić, że jazz odzyska swoje dawne znaczenie. Ale być może właśnie zyskuje nowe.




Dodaj komentarz