WSJD

1. Na przeprowadzce Warsaw Summer Jazz Days do Soho Factory najwięcej skorzystała publiczność. Sama w sobie. Pomiędzy koncertami wszyscy społem wylegali(śmy) przed namiot i w ułamku sekund można było wyłapać znajome twarze, o co w komnatach Pałacu Kultury i Nauki było naprawdę ciężko. Przenosiny do nieporównywalnie mniejszej sali przysłużyły się też klimatowi – bardziej klubowo, jazzowo po prostu – oraz kontaktowi z wykonawcami. Dzięki temu udało się również uniknąć wrażenia pustki nawet na mniej uczęszczanych koncertach – czyli zazwyczaj najciekawszych. A straszliwie odczuwało się ją w Sali Kongresowej wypełnionej w 10%. Oby przenosiny do nieporównywalnie tańszego lokalu zwiększyły jeszcze swobodę repertuarową organizatorów.

2. Największą zagadką festiwalu była naturalnie Matana Roberts. Po pierwsze, bo wciąż świeże objawienie. Po drugie, bo ostatecznie postanowiła przyjechać sama, chyba nie do końca zgodnie z wolą gospodarzy. Mimo że nie wypadła aż tak źle, to faktycznie zapamiętałem to doświadczenie raczej jako pouczające niż zachwycające. Sama zresztą przyznała w pewnej chwili: trudno jest saksofoniście występować solo. Mnie jednak ujęła zaangażowaniem, ciągłą refleksją (liczne pauzy na zastanowienie zamiast efektownej nawalanki) oraz pokorą. Tematy z „Coin Coin” ledwo zaznaczyła, co mogło znacząco przyczynić się do licznych rozczarowań po koncercie.

3. Tematów ze swojego pięknego debiutu nawet nie zaznaczył Ambrose Akinmusire, bo postanowił skupić się na nowym materiale. Trochę szkoda, ale w głębi duszy takiemu właśnie podejściu kibicuję. Szczególnie że przez ostatni rok odgrywali te swoje przeboje pewnie setki razy. Nie wybaczę im chyba kilku momentów rutynowego jazzowego plumkania – podczas jednego z takowych sekcja dęta odbyła sobie radosną pogawędkę z boku sceny w słusznym przekonaniu, że nic interesującego nie stracą – ale pozytywne wrażenia zdecydowanie przeważały. No i przepiękne brzmienia Akinmusire wydobywa z tej swojej trąbki, nawet jeśli przez cały czas zmaga się z usterką a to odsłuchu, a to samego instrumentu.

4.  Najrówniej zagrał nowojorski kwartet Ralph Alessi (trąbka), Matt Mitchell (fortepian), Jim Black (bębny), Mark Helias (kontrabas). Występujący po nich dream team z legendami saksofonu Timem Bernem i Tonym Malabym, z jedną z najciekawszych jazzowych gitarzystek Mary Halvorson, z wybitną akordeonistką Andreą Parkins i młodym akrobatą perkusji Chessem Smithem mnie osobiście wybitnie rozczarował. Kompletny brak zgrania pomiędzy sekcją dętą a gitarowo-akordeonową (czy oni się w ogóle słuchali?). Losowa treść wlewana w niespecjalnie błyskotliwą rozpiskę. Nieudane solówki. Siedziałem w trzecim rzędzie i doskonale widziałem, jak po spalonym duecie z Perkins Halvorson unikała kontaktu wzrokowego z kimkolwiek na scenie i pod nią. Na poziomie umiejętności technicznych i skali generowanego od czasu do czasu hałasu – szacunek.

5. Katastrofą okazał się piątkowy koncert kwartetu Miguela Zenona. Nie usprawiedliwia go nawet wyjaśnienie, że swoje rozrywające serce melodie zaczerpnął z tradycji portorykańskiego songwritingu. Bo czy naprawdę musiał je ubrać w smoothjazzową sztampę wyeksploatowaną przez hollywoodzkie romansidła i popularne Trójkowe audycje weekendowe? Kilka razy pokazywał, że potrafi inaczej – patrz minimalistyczne rozejścia metrum – ale wszelki odloty zawsze kończył słodkim zejściem do toniki, tak aby nikt nie poczuł się urażony. Kulminacją zła była toporna solówka perkusisty, którą zasłużył sobie na wyróżnienie Porażka Festiwalu. Cóż, z drugiej strony zaspokajanie potrzeb publiczności też jest jakimś powołaniem – bo takich braw na innych koncertach nie słyszałem. Przebił je pewnie Herbie Hancock podczas niedzielnego finału w Sali Kongresowej, ale nie uczestniczyłem z powodu deadline’u oraz fatalnego wspomnienia z poprzedniej wizyty. Chętnie się dowiem, jak było.

*

Z innych wieści festiwalowych, znamy już program tegorocznego Skrzyżowania Kultur. Mnie wystarczyło zobaczyć, czyj koncert otworzy imprezę. Oby przyjechał z córką.

.

Fine.




3 komentarze

  1. SZ pisze:

    Mnie Herbie zaskoczył bardzo na plus. Były momenty funkowe, był świetny dłuższy fragment gdy sam grał na fortepianie, był wreszcie moment wręcz soulowy, którym dużą część show ukradł zupełnie gitarzysta zespołu(warto chyba czekać na jego solowy album). Wydaje mi się, że jazzowy beton odrzucił koncert zupełnie… Natomiast fani funku, hip-hopu i ci u których Koloński koncert Jarreta jest jednym z najważniejszych albumów znaleźli tam sporo radości. Mi się podobało.

  2. Mariusz Herma pisze:

    A jak z frekwencją?

  3. SZ pisze:

    85% sali na oko

Dodaj komentarz