no-man

Będąc dziennikarzem muzycznym i jednocześnie fanem wciąż aktywnego zespołu – do tego niespecjalnie rozchwytywanego – wypadałoby mieć za sobą dwa wydarzenia z owym zespołem związane. Koncert i wywiad. W przypadku no-man o pierwsze było niełatwo, bo od 1993 roku aż do teraz w zasadzie nie występowali na żywo. Drugie zaniedbałem.

W najbliższą niedzielę no-man zagrają na scenie krakowskiego klubu Studio. Z tej okazji całą godzinę przegadałem z Timem Bownessem, partnerem Stevena Wilsona w duecie. A na wspólny przegląd dyskografii no-man namówiłem airborella, znanego niegdyś jako CC, któremu zawdzięczam pierwsze tymczasowe egzemplarze poniższych albumów i wzajemne utwierdzanie się w fascynacji, która narodziła się ponad dziesięć lat temu i żadnemu z nas jak dotąd nie przeszła.

*

cc — Nie sądzę, aby istniał inny zespół, który w ramach w sumie niezbyt obszernej dyskografii nagrywał albumy w tak wielu tak różnych stylach: psychodelia, pop, jazzujący art-pop, trip-hop, podszyty trip-hopem art-rock… w każdym z nich osiągając artystyczne wyżyny. Dla mnie, jedenaście lat temu skromnego fana art-rocka zachwyconego płytą „Returning Jesus”, stali się – właśnie dzięki temu zróżnicowaniu – być może najbardziej inspirującym zespołem w moim życiu, skłaniając do przekraczania granic gatunkowych i poszukiwania muzyki, o której słuchaniu bym przedtem nawet nie pomyślał. Kiedyś tercet, od osiemnastu lat duet Stevena Wilsona i Tima Bownessa. No-man.

mh — Pierwszym singlem „Colours” z 1990 roku przepowiedzieli trip-hop. Ich drugi singiel składał się z czterech, a w wersji japońskiej z sześciu wariantów piosenki „Days in the Trees”. Rozciągały się od półtorej do 6,5 minuty, a stylistycznie od drobnej kameralistyki przez house po ambient z wsamplowanym wyznaniem Donny z serialu „Twin Peaks”. Każda z tych wersji nadawała się na punkt wyjścia, a nawet całej kariery no-man. Ostatecznie padło na najbardziej popową o podtytule „Mahler” – obecni byli także „Bach”, „Ives”, „Reich” i „Bartok” – ale wszelkie ciągoty zasygnalizowane na tej małej płycie wracały później nieraz w zaskakujących momentach. Stąd proroczą okazała się nazwa, którą Brytyjczycy nadali swojemu sypialnianemu studiu i w którego kolejnych inkarnacjach mieli zarejestrować większość swojej muzyki. No Man’s Land – Ziemia Niczyja.

*

Speak

(MC 1993/CD 1999)

cc — Wczesne nagrania zespołu, jeszcze z lat 80., wydane pierwotnie tylko w wersji kasetowej, a na płycie dopiero (w nieco zmienionej wersji i z m.in. dodanym coverem „Pink Moon” Nicka Drake’a) dopiero w 1999 roku. I może jest to zrozumiałe – to muzyka zupełnie odmienna od tego, co no-man grał w latach 90: melancholijna, minimalistyczna, wykorzystująca głównie instrumenty akustyczne, głęboko zanurzona w tradycji brytyjskiej psychodelii (obok Drake’a coverowany jest jeszcze Donovan). I – z kolei – dużo ciemniejsza od no-man z lat 2000. Bardzo piękna. Ocena: 5

mh — Później tłumaczyli tę płytę inspiracjami Arvo Pärtem i Góreckim z jednej strony oraz Talk Talk, Cocteau Twins – i oczywiście Nickiem Drakiem – z drugiej. Tyle że no-man rozpoczęli karierę od tego, na czym ich mistrzowie swoje kariery kończyli: od celebracji ciszy, pogłosów i nienachalnego piękna. Zamknąć temat ambientowego songwritingu, który co dopiero wymyślił David Sylvian – niezłe osiągnięcie jak na rozgrzewkę przed debiutem. Ocena: 5
. 

Loveblows & Lovecries – A Confession

(One Little Indian 1993)

cc — Po wydaniu singla „Colours” no-man został okrzyczany być może najważniejszym zespołem od czasów The Smiths. Debiutancki album miał wszelkie atuty, żeby zdyskontować ten sukces: nowoczesne, elektroniczne brzmienie, wyrafinowane, ale przebojowe piosenki, no i prawdziwą lokomotywę w postaci singla „Days in the Trees”. Włączyć się do rywalizacji Oasis z Blur Bownessowi, Wilsonowi i Colemanowi się nie udało, i chyba dobrze się stało. Z dzisiejszej perspektywy ten album stanowi w dyskografii no-man głównie ciekawostkę, ale miłośnikom błyskotliwego popu można śmiało go polecić. Ocena: 4

mh — Trzech niezbyt doświadczonych muzyków wyprzedziło o kilka lat mainstream, który w ostatniej chwili zboczył z drogi ku przyszłości, by przejrzeć się w poprzednich dekadach. Pogrzebał tym samym nadzieje młodego tria na to, że spełnią się wróżby wypisywane w pierwszych recenzjach. „I chyba dobrze się stało”. Wspomniany wariant „Mahler” piosenki „Days in the Trees” zapowiadał swymi sentymentami i rysowaną arpeggiami harmonią późniejsze ballady zespołu, ale wydatna pętla perkusyjna i przebojowość uzasadniały jej obecność na debiucie. Jako całość zdominowanym jednak przez utwory bardziej elektroniczne – mimo skrzypiec czy gitar – i taneczne. Ocena: 4
. 

Flowermouth

(One Little Indian 1994)

cc — Połączenie nowoczesnego, trip-hopowego brzmienia z art-rockowym myśleniem o muzyce (nie przypadkiem do nagrań zaproszono takie gwiazdy rocka progresywnego jak Robert Fripp i Mel Collins) przyniosło pierwsze arcydzieło zespołu. „You Grow More Beautiful” powinno było się stać megahitem, a „Angel Gets Caught in the Beauty Trap” i „Things Change” wejść do kanonu muzyki lat 90. Niestety – tak się nie stało, co oznaczało koniec zespołu w tym kształcie: odszedł Ben Coleman ze swoim kluczowym dla wczesnego no-man brzmieniem skrzypiec, a Steven Wilson zaczął rozkręcać interes o nazwie Porcupine Tree, przez co no-man stał się na lata projektem pobocznym – i wyłącznie studyjnym. Ocena: 6

mh — Na kilka lat przed oficjalną inauguracją ery eklektyzmu no-man przygotowało kompletny instruktaż. Formę otwierającego „Angel Gets Caught…” wydestylowali z ambient techno, bo to 10 minut niezachwianego transu. Tyle że zamiast stopki mamy talerze, zamiast syntetycznego basu – bezprogowy, a za tło robi reichowska pętla fortepianowa. Ponad nimi zaś skrzypce, trąbki i saksofony, a swoje stare i nowe wynalazki prezentuje Robert Fripp. W kolejnych na przemian melancholijnych i euforycznych utworach goszczą jeszcze (jak poprzednio) instrumentaliści z Japan. Lider owej grupy na nic by się zdał, bo wśród tej niebywałej feeri brzmień i melodii Bowness okazał się wokalistą podobnej wrażliwości – i klasy. Ocena: 5
. 

Wild Opera

(3rd Stone Ltd. 1996)

cc — Tym razem art-rock został schowany głęboko do szuflady – połowę płyty zajmują gęste, tripowe partie, w znacznej części improwizowane. Ale jest i druga połowa – błyskotliwie napisane kawałki o bardziej „piosenkowym” charakterze, niektóre z nich prześliczne („Pretty Genius”, „My Revenge on Seattle”). Tak czy owak – najtrudniejsza w odbiorze płyta zespołu. Ocena: 4

mh — Karkołomna i agresywna, ale również piękna. Prócz obu wspomnianych są tu utwory pachnące pachnące serialem „Twin Peaks”, spokrewnione z poprzednią płytą, funkujące oraz miękką w zwrotkach i twardą w refrenach piosenkę o tym, że nawet gospodynie wciągające heroinę nie połapałyby się w całym tym bałaganie. Bałaganiarska „Wild Opera” wydaje się tyleż eksperymentem z pogranicza popu, trip-hopu i elektroniki, co przykładem radykalnego białego R&B, a skojarzenie to wzmacnia samplowanie Isaaca Hayesa. Posłuchać warto chociażby dla poszerzenia wyobrażeń o tym, jak brzmiały lata 90. Ocena: 4
. 

Returning Jesus

(3rd Stone Ltd. 2001)

cc — Do tego czasu no-man przyzwyczaił słuchaczy do zmian stylistycznych, ale mimo wszystko aż trudno uwierzyć, że ten sam podmiot wykonawczy jest w stanie nagrać po sobie dwie tak odmienne płyty jak „Wild Opera” i „Returning Jesus”. Zamiast elektroniki – instrumenty akustyczne, zamiast ciężkiego trip-hopu – wyrafinowany art-pop z elementami jazzu. Nigdy wcześniej muzyka no-man nie była tak nastrojowa, czy wręcz romantyczna. Nigdy wcześniej tak wielkiej roli na albumie no-man nie odegrali zaproszeni goście – Steve Jansen na perkusji czy Ian Carr, którego trąbka definiuje przepiękny „Only Rain”. Najlepsza płyta no-man i jedna z najważniejszych w moim życiu. Ocena: 6

mh — Owa trąbka z otwierającego „Only Rain” koresponduje z partią tego samego instrumentu na początku starszego o siedem lat „Flowermouth”. Tam też słyszeliśmy już temat smyczków, który wyłania się z ciszy w pierwszych taktach „Returning Jesus”. Gdyby więc obu wydawnictw nie oddzielała wywrotowa „Wild Opera”, szok byłby może mniejszy. A tak nie sposób odgadnąć, skąd wzięła się cudowna barwa akustycznego składu, w którym subtelny wokal Bownessa wreszcie odnalazł właściwą dla siebie przestrzeń. Skąd po dawnym rozkojarzeniu tak jednolita wizja. I skąd tak intensywny nastrój. Znam dziesiątki, setki wybitnych płyt, ale zaledwie kilka takich, podczas słuchania których łapię się na myśli: to ta. Ocena: 6
. 

Together We’re Stranger

(K-Scope/Snapper 2003)

cc — Po raz pierwszy w historii no-man nowy album jest utrzymany w stylistyce zbliżonej do poprzedniego – a dokładnie do tych bardziej lirycznych fragmentów „Returning Jesus”. W nagraniach uczestniczyli muzycy współpracujący stale z Bownessem (Peter Chilvers, Michael Bearpark, Steven Bennett), przez co brzmienie bardziej przypomina Samuel Smiles czy Henry Fool niż no-man. Powstała bardzo piękna płyta, ale gładka – jak dla mnie zbyt gładka. Ocena: 4

mh — Gdyby rozpatrywać dorobek no-man od oficjalnego debiutu wzwyż – czyli pomijając kasetowe „Speak” – to podobnie jak Talk Talk rozpoczęliby swoją karierę od rytmu, aby stopniowo się od niego uwalniać. Na finiszu czekałby ten album, szczególnie utwór „Things I Want To Tell You”. Z wynurzającymi się z zewsząd flażoletami, arpeggiami, akordami gitary akustycznej ta migotliwa rozsypka jest ideałem piosenki wyzwolonej od kreski taktowej. Mimo podobnych narzędzi całe „Together We’re Stranger” okazało się o niebo mniej dramatyczne i angażujące od poprzedniczki. Na „Returning Jesus” Bowness i Wilson stwarzali świat, tutaj odpoczęli. Ocena: 5
. 

Schoolyard Ghosts

(K-Scope/Snapper 2008)

cc — Można żałować, że w obecnym tysiącleciu no-man najwyraźniej przestał być zespołem poszukującym, na „Returning Jesus” odnalazł swoją niszę i ją eksploatuje – ale to w zasadzie jedyny poważny zarzut, jaki mam do „Schoolyard Ghosts”. Tym razem udało znaleźć się odpowiednią równowagę między elementami lirycznymi a dynamicznymi i nie popaść w monotonię brzmieniową, co było problemem na poprzednim albumie. Highlightem jest monumentalny „Truenorth”, ale ja oprócz niego najbardziej lubię „Song of the Surf” – atmosferą mocno przywołujący czasy „Speak”. Ocena: 5

mh — Wobec zapracowania partnera Bowness wniósł na ten album 80 proc.  materiału. Precedensową liczbę gości sproszono też do studia – naliczyłem jedenastu (plus The London Session Orchestra). Mocna kompozycyjnie, szlachetnie brzmiąca i godna miejsca w dyskografii no-man „Schoolyard Ghosts” jest jednak pierwszą płytą no-man, na której spotkałem fragmenty nielogiczne – jak hałaśliwe wejścia Pata Mastelotto w „Pigeon Drummer” – lekkie dłużyzny i sporo ładnych oczywistości. Trudno mi też dostrzec rolę tego albumu w wyraźnej dotychczas ewolucji no-man. Ocena: 4

.

Fine.




9 komentarzy

  1. fripper pisze:

    Dawno już nie było w u nas koncertu, którego przegapienia tak bardzo będę żałował. Niestety powody rodzinne (skądinąd radosne) nie pozwalają. Mam nadzieję, że napiszesz obszerną relację. Ja daję 6stkę „Flowermouth” i „Returning Jesus”. „Schoolyard Ghost” bardzo ładna płyta, ale w ewolucję idącą dalej niż „TWS” raczej nie wierzę. Pozdrowienia i miłego koncertu.

  2. fripper pisze:

    A właśnie,już kiedyś miałem o to spytać. Czy nazwa Twojego blogu inspirowana była studiem Wilsona?

  3. Mariusz Herma pisze:

    Także :-)

    „Flowermouth” chętnie wręczyłbym szóstkę, ale wtedy „RJ” nie zmieściłoby się w skali. Co do relacji – czy obszerną to nie wiem, ale postaram się wrzucić chociaż tracklistę… Co już wiemy:

    „We’ve rehearsed all the material from Love And Endings, plus quite a few more pieces, several of which have never been played lived before. We’ll be performing a full 90-minute show, but have about two hours of material at our disposal. The set list spans the band’s entire existence, from our late 1980s studio experiments through to our recent Kscope label releases. – TB”

    I jeszcze wyniki wspomnianego w wywiadzie plebiscytu Trójki/NMP na najlepsze kawałki no-man:

    1 Angel Gets Caught In The Beauty Trap (Flowermouth)
    2 Close Your Eyes (Returning Jesus)
    3 Lighthouse (Returning Jesus)
    4 Photographs In Black And White (Together We’re Stranger)
    5 Truenorth (Schoolyard Ghosts)
    6 Only Rain (Returning Jesus)
    7 Things Change (Flowermouth)
    8 Pretty Genius (Wild Opera)
    9 Days In The Trees (Mahler) (Lovesighs: An Entertainment)
    10 Returning Jesus (Returning Jesus)
    11 All Sweet Things (Schoolyard Ghosts)
    12 Wherever There Is Light (Schoolyard Ghosts)
    13 All The Blue Changes (Together We’re Stranger)
    14 My Revenge On Seattle (Wild Opera)
    15 All That You Are (Returning Jesus)

  4. Mariusz Herma pisze:

    Na świeżo z pociągu: koncert piękny. Aż trudno go sobie wyobrazić, gdyby się naprawdę udał. Bo nie udał w tym sensie, że większość materiału zagrano tak, jak się dało – a nie jak należało. Weźmy „Close Your Eyes”: prawie te bębenki, prawie te klawisze, prawie to brzmienie gitary. Prawie ten utwór. I nie chodzi o to, że zagrali go inaczej niż na płycie – bo to byłoby mile widziane. Zagrali tak samo, tylko że trochę gorzej. Oczywiście wciskanie niezbyt rockowej dyskografii no-man w raczej rockowy zespół – trzy gitary, perkusja i przeważnie jednak tylko towarzyszące klawisze i skrzypce – musiało zaboleć. I ten materiał tak naprawdę wypadałoby wymyślić pod kątem koncertów na nowo. No ale do tego potrzebny jest albo bardziej doświadczony aranżacyjnie Bowness, albo mniej zapracowany Wilson.

    Żal tak naprawdę mam tylko do perkusisty Andrew Bookera. Większość koncertu zagrał jak do metronomu, byle synkopa wydawała się przerastać jego wyobraźnię, za to wystukiwał topornie swoje 4/4, jakby któryś z muzyków miał się w tych przecież prostych rytmicznie piosenkach pogubić. Ich siłą są między innymi niedopowiedzenia. Stąd najpiękniejszymi momentami koncertu okazały się te, w których milczał. Zazwyczaj pierwsze zwrotki spokojniejszych utworów, na czele z prześlicznym „My Revenge on Seattle”. Ilekroć Bowness śpiewał tylko w towarzystwie ambientowego tła gitar/klawiszy/skrzypiec, trzeba było przyznać, że „maybe not”. Niestety w zwrotce drugiej zwykle dołączała sekcja i połowa klimatu też „not”. Że potrafi inaczej, Booker pokazał w „Mixtaped” z ostatniej płyty, w którym śmigał lekkuchno po talerzach i omijał łuczkami oczywistą symetrię. W ogóle cały zespół pracował w „Mixtape” jak na SWOIM materiale, bo to faktycznie był ich materiał. Niby na „Schoolyard Ghosts” przy tym utworze widnieje nazwisko Gavina Harrisona, ale Booker ewidentnie zna go na wylot – pewno ćwiczył go wcześniej z Bownessem, może nawet współaranżował.

    A mimo to było pięknie. Wyjaśnienie jest proste: siła samej muzyki oraz Tim Bowness. Bezbłędny. Nawet mi się nie chce kleić superlatyw w dwa kolejne akapity, żeby zrównoważyć dwa poprzednie. W formach wolnych i szybkich, szeptanych i – zdarzyło się – krzyczanych, zawsze kilka oczek powyżej moich najodważniejszych prognoz. Oj przegapił świat ten głos.

    Na pewno ciekawie było zobaczyć Wilsona w roli – precedens – sidemana. Pokornie oddał Bownessowi centrum sceny i uwagi. Choć pod koniec nadrobił zaległości, jakoś tak mimochodem przejmując inicjatywę konferansjerską i dziękczynną. Słał uśmiechy i całusy, piątkował pierwszy rząd, wznosił toast bulelką wody mineralnej i winszował nam świetności. Bowness tymczasem chował się za kulisy, komentarze szybko ograniczył do podawania tytułów, w ukłonach wyglądał jakoś nieśmiało. Podczas tych ostatnich zerkał w kierunku Wilsona szukając kontaktu wzrokowego, być może – a może nadinterpretuję – żeby wspólnie stanąć jakoś z tą polsko-nomanową flagą, którą wyciągnęli z tłumu. I pogratulować sobie wielkiego święta, jakim niewątpliwie była inauguracja pierwszej zagranicznej trasy zespołu kończącego ćwierćwiecze. Wilson był jednak zbyt zajęty – uśmiechy, całusy, piątki – by to spojrzenie zauważyć. Ależ się porobiło. Przecież w pierwszych latach no-man to Bowness był gwiazdą, teatralność pełną parą, a Wilson słaniał gdzieś po kątach. Jeszcze w drugiej połowie lat 90. na koncertach Porcupine Tree sprawiał wrażenie zagubionego. Wczoraj czuł się jak u siebie. Zresztą był u siebie, o czym nie omieszkał wspomnieć: że no-man to czwarty zespół, z którym u nas występuje. Przedziwnie potoczyły się losy tych dwóch postaci, z których każdy podjął jakby powołanie drugiego.

    Jeśli chodzi o publiczność, to przeszła samą siebie nawet jak na publiczność polską. I to pomimo usadowienia na krzesełkach. (Obok mnie dzielny długowłosy młodzieniec uprawiał na siedząco headbanging). Z wyglądu przypominaliśmy chyba tę z koncertów Porcupine Tree sprzed dekady, tyle że z wyższym udziałem kobiet. No i była jeszcze kilkuletnia dziewczynka. Kręciła pod sceną piruety, a na scenie Bowness dostawał wreszcie to, na co zasłużył.

  5. fripper pisze:

    Dzięki, że jednak było BARDZO obszernie. Teraz już jestem kompletnie załamany, że nie mogłem być. Ciekawe czy SW w innych krajach też tak gwiazdorzy i proporcje między panoszeniem się po scenie jego i Tima wyglądają podobnie, bo u nas to faktycznie Stefan czuje się jak u siebie.

  6. Kamil pisze:

    Super. Słuchałem tylko „Returning Jesus”, więc jest to bardzo pomocne. Chciałem kiedyś więcej, ale nie było żadnego drogowskazu. Teraz jest. Więcej przeglądów proszę ;)

  7. Mariusz Herma pisze:

    Aha, chociaż mnie najbardziej ruszyły fragmenty, w których Bowness miękko wynurzał się z morza ambientyzowanych gitar czy zapętlonych skrzypiec, to praktycznie rzecz biorąc najlepiej odnalazło się wczoraj „Lighthouse”. Z początku wymaga dokładnie tego, czym zespół dysponował – prosta gitara, takież bas i perkusja plus kilka klawiszy – no a pod koniec pozwala instrumentalistom poszaleć. W ogóle „RJ” wydaje mieć spory potencjał do zagrania na żywo w całości.

    A takie przeloty przez dyskografię dotykającą kilku(nastu) gatunków są jednak karkołomne. CC zauważył po koncercie, że między wykonanym bardzo mocno (i bardzo dobrze) „Time Travel in Texas” a bodaj „Things Change” mieści się chyba całe spektrum śpiewane.

    Setlista mniej więcej:

    Together We’re Stranger
    All The Blue Changes
    Pretty Genius
    My Revenge On Seattle
    Carolina Skeletons
    [nowy utwór]
    Only Rain
    Time Travel In Texas
    Lighthouse
    Beaten By Love
    Close Your Eyes
    Wherever There Is Light
    Days in the Trees
    Mixtaped
    bisy: chyba Things Change i Back When You Were Beautiful

  8. airborell pisze:

    Wrzuciłeś tu Trójkowy Top 15 no-man. Można by stworzyć uzupełnienie pt. „najbardziej niedocenione utwory no-man”. Jadąc do Austrii przesłuchałem RJ po raz iluśtamsetny i uderzyło mnie, jak genialnym kawałkiem jest Outside the Machine… który jednak nigdy nie zyskał nawet wśród fanów tej popularności co Only Rain, Close Your Eyes, tytułowy czy Lighthouse.

  9. Mariusz Herma pisze:

    Być może przez to jazzawe brzmienie na początku? Albo ambientowe improwizacje pod koniec? Na tle wspomnianych to jednak dosyć chropowaty utwór.

Dodaj komentarz