Więcej patosu. Mniej ckliwości. Więcej rocka. Mniej popu. Więcej bębnów. Mniej klawiszy. Więcej Daniela Rossena – także na wiolonczeli i waltorni – mniej Eda Drosde’a, który niechętnie tykał się tym razem instrumentów. Więcej słów. Mniej głosów. Mniej pogłosów. Mniej produkcji. Więcej swobody. (Jeszcze) Więcej gitar. Więcej dętych i smyczkowych. Mniej utworów (o dwa). Mniej materiału (o cztery minuty z hakiem). Tyle samo ładnych melodii. To tak w skrócie.
A drogą okrężną, to z perspektywy sześciu lat „Yellow House” wydaje się dziś przede wszystkim stopniem. Trochę jak jedynka Antony’ego, „The Milk-Eyed Mender” Joanny Newsom czy nawet poprzednicy „Illinois” Sufjana Stevensa, niech fani wybaczą. Debiut Grizzly Bear jako zespołu dryfował gdzieś pomiędzy lo-fi a profesjonalną produkcją i podobnie jak zastępy innych debiutów pozostawał rozstrzelony między inspiracjami poszczególnych członków kwartetu – i to inspiracjami nie do końca jeszcze przetrawionymi. Instrumentalnie pomiędzy indie-, post-, prog- i folk-rockiem. Wokalnie chociażby Peterem Gabrielem, Robertem Wyattem a Elliottem Smithem, łatwo wskazać konkretne miejsca. Rysowała się już sylwetka niedźwiedzia, ale nie wiadomo było jeszcze, czy to grizzly, polarny czy poczciwy brunatny.
Z perspektywy trzech lat „Veckatimest” wydawało się celem. Zachwycili ogromem treści wydobytej z – czy też zmieszczonej w – formie nieprzekombinowej rockowej piosenki miłej byle uchu. I to w czasach, gdy jak stwierdził niedawno Jonny Greenwood, wstyd brać gitarę na kark. Już „Southern Point” cechowała ta sama awanturniczość i kompletność – różnorodność smaków przy równoczesnym poczuciu, że to wciąż jedna potrawa – co dajmy na to „Paranoid Android”. „While You Wait for the Others” było bodaj ostatnią cudzą piosenką, którą koniecznie musiałem sobie rozegrać, bo bezmiar piękna nijak nie przystawał do zastosowanych środków. A w „Two Weeks” wiadomo, ani zmarnowanej sekundy. Dzięki bezlikowi drobnych odstępstw od aranżacyjnej rutyny i chwiejnemu chodowi Chrisa Beara, zdecydowanie bardziej bębniarza niż perkusisty, nawet w przestojach zaprzątali więcej uwagi niż refreny wielu. To już grizzly w całym swym majestacie, król wątlejącego gitarowego rezerwatu.
Wydali świetną płytę. Zagrali mnóstwo świetnych koncertów. Zwiedzili Billboard i większość zestawień z najlepszymi płytami odpowiedniego roku. Po czym poczuli się – nie mogło być inaczej – tak jak sugeruje poniższa fota:
Za półroczny urlop, za skasowanie gotowej płyty, za szukanie swojego miejsca w swoim czasie oraz zgodę na to, by w konsekwencji powrót do studia przypominał – jak to ujął Ed Droste – powrót do gimnazjum po letniej przerwie, chciałbym im w tym miejscu bardzo podziękować. Bo to nic innego jak wyraz szacunku do słuchaczy, muzyki oraz samych siebie. To także sposób na wygramolenie się z kąta, do którego niejednego już artystę wcisnął jego własny talent. Po wakacjach nagrywa się jeśli nie „Kid A”, to przynajmniej „The Age of Adz”. Coś się dzieje. Bez wakacji? Animal Collective pomimo wydania nowej płyty tkwią pod ścianą z wydrapanym „Merriweather Post Pavilion” i pogłębiają litery scyzorykiem.
Wspomniane długotrwałe podchody sugerowały, że świadomi niewesołego położenia Grizzly Bear spróbują własnoręcznie postawiony mur przeskoczyć. I to jest największa niespodzianka ich trzeciego wspólnego albumu: pozostali na swoim miejscu. Różnice pomiędzy „Shields” a „Veckatimest” faktycznie można wypunktować w jednym akapicie. Słuchałem tej płyty w rozmaitych okolicznościach – ze streamingu i bez strat, z głośników i w słuchawkach, po ciemku i w pełnym słońcu – i za każdym razem dochodziłem do tego samego wniosku, że to po prostu Grizzly Bear ponownie w formie. Nierównej, bo tak jak poprzednio szalenie mocnej na wstępie i na zakończenie z łagodną niecką pomiędzy szczytami, ale absolutnie satysfakcjonującej. Papierów sobie nie spaprali, można odetchnąć. I skończyć wywód, gdyby nie jeden szczegół.
Kiedy wybrzmiał pierwszy dzwonek, chłopcy odkryli, że się skumplowali. Rossen rozpowiada, jak to absurdalnym wydaje im się dzisiaj przynoszenie na próby gotowych kawałków – aby tylko poinstruować pozostałych, co i gdzie mają zaśpiewać czy zagrać. Po co mieć w zespole trzech innych songwriterów, gdy traktuje ich jak muzyków sesyjnych? Dlatego pozwolili sobie nawzajem grzebać w pomysłach, podbierać melodie, podpowiadać teksty. I jeśli „Shields” brzmi surowo, bezpośrednio, spontanicznie, to nie tłumaczyłbym tego prorockowym maratonem koncertowym ani świadomym odwrotem od produkcji. Grizzly Bear nadal uwielbiają dłubać w szczegółach (polecam bębny ze „Speak in Rounds” w słuchawkach), tyle że wspólne wysiłki przesunęli na wcześniejszy etap. Etap konstruowania piosenek. Jeśli dotąd przynosili na próby kompletne kompozycje, to uwaga naturalnie skupiała się na aranżacjach i wykonaniu. Stąd te wszystkie ozdobniki i beachboysowe jakoby chórki. Każdy chciał coś dorzucić. Tym razem nad jednym utworem – samym jego zarysem – potrafili ponoć spędzić kilka tygodni. Do samego końca niepewni, czy coś z niego będzie. Jeśli było, wystarczyło.
„Shields” stylistycznie przypomina więc „Veckatimest”, jednak słucha się go inaczej. Inność ta przejawia się w między innymi tym, że niewiele zmienia sposób tegoż słuchania. I przy uważnym, i przy przygodnym te same utwory pozostają świetnymi: od reklamujących album „Sleeping Ute” oraz „Yet Again” po zamykające go – przyznają nawet sceptycy – mocarne „Half Gate” oraz „Sun in Your Eyes” z chyba najbardziej podniosłym refrenem tego roku. Średniaków zaś żadne wsłuchiwanie się na pierwszy plan nie wyciągnie. I trochę szkoda, że jeden czy dwa „solowe” utwory Rossena z góry zdyskwalifikowano. Najciekawszym, choć niekoniecznie najlepszym utworem wydaje się „What’s Wrong”. Są skromne – ale jednak – wielogłosy. Harmonią zamiast gitar zajmują się głównie smyczki i syntezator. Panowie w zespołowym stylu wymieniają się mikrofonem, acz w końcówce Rossen dialoguje tylko z pianinem. Samo wygasanie aranżu rockowego na rzecz partyturowego – aż po skrzypienie smyczków i zawodzącą trąbkę – przyjemnie kojarzy się z Talk Talk (i pośrednio no-man). A już w szczególności ten klawiszowy akcent:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/09/grizzly.mp3]
.
…z podobnie błąkającymi się bębnami i schodzącymi akordami w „Eden”:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2012/09/tt.mp3]
.
W licznych prześwitach „What’s Wrong” usłyszałem również coś, czego brak doskwierał mi w przypadku pozostałych utworów: emocje. Rzecz to oczywiście bardzo względna i osobista, lecz jedno „While You Wait for the Others” zdawało się mieścić ich więcej niż całe „Shields”. Ale i to chętnie zrzuciłbym na karb owego wywłaszczenia songwriterskiego. W grupowe improwizowanie wkłada się nieco inne uczucia niż w samotne sypialniane rendez-vous z gitarą akustyczną. Na razie pozostaje pogratulować Grizzly Bear promocji do następnej klasy, rozwiania pogłosek, jakoby nie wiedzieli, co począć – i jakoby formuła rockowej piosenki się wyczerpała – no i tego, że relacje w paczce układają się jak najlepiej. Niech świętują, bo już niedługo znów przyjdzie zapytać: no i co teraz?
.
Świetny tekst. Zacnie zamyka temat z Grizzly Bear. Znowu występuje zgodność z moją oceną. A „Sun in Your Eyes” jest utworem, którego się od nich nie spodziewałem.
Mam podobnie odczucia co do „What’s Wrong”, to przecież niemal muzyka poważna! Piękna rzecz. Bardzo fajnie napisana recenzja tak w ogóle:).
[…] Grizzly Bear – Shields (Warp) UL/KR – UL/KR (Thin Man) Doit Science – Information (&) Metá Metá – MetaL MetaL (Desmonta) Alt-J – An Awesome Wave (Infectious) Dead Can Dance – Anastasis (Play It Again Sam) Goat – World Music (Rocket) Dirty Projectors – Swing Lo Magellan (Domino) Tame Impala – Lonerism (Modular) Babadag – Babadag (Lado ABC) Godspeed You! Black Emperor – Allelujah! Don’t Bend! Ascend! (Constellation) Très.b – 40 Winks of Courage (EMI) […]