Jessie Ware – Devotion (Island)
Słowo kompozycja zwykliśmy traktować w niepoważnym dyskursie muzycznym jako zamiennik dla utworu, piosenki czy kawałka. Ze szkodą dla komponowania takiego, jakim rozumieją je malarze czy powiedzmy graficy komputerowi. Ci drudzy plan po planie i snop po snopie komponują trzy wymiary w taki sposób, by nie ucierpiały zanadto po redukcji do wymiarów dwóch. Muzycznym odpowiednikiem renderingu byłoby miksowanie. A komponowania?
Debiut Jessie Ware jest przepięknie skomponowany i tym razem nie chodzi o songwriting – melodie, akordy, rytmy – lecz właśnie o plany i snopy. Posłużę się przykładem „110%”. Tenże utwór oderwał moją uwagę od biało-czarnego wokalu Brytyjki, nieprzesadnie chwytliwych tematów i chłodnej melancholii albumu, a zwrócił ją ku trzem wymiarom. Zaczął od wymuszenia pytania: po cholerę tę cudownie zwiewną piosenkę, w której Jessie pomyka lekko nad powierzchnią klawiszy jak rusałka nad Niemnem, zbrukano wulgarnym męskim samplem wrzucanym wszędzie tam, gdzie robi się zbyt błogo. Pytanie okazało się zawierać odpowiedź, a potwierdził ją początek trzeciej minuty. Głosy Jessie stopniowo się zagęszczają, eteryczna nimfa nabiera ciała i zstępuje na ziemię, by usłyszeć nieszczęsną bzdurę o wydrapywaniu inicjałów na czyimś czole. Jak u Wellesa: każda scena ma swoje miejsca jasne i ciemne.
Podobnie jak rusałkę brutalowi, producenci przeciwstawili tu punktowej perkusji ustawionej na wysokich częstotliwościach – hi-hat, werbel, obręcz – okrągłe krople klawiszowego niby-basu. Wszystko tu się domyka. Każdy element szuka swojego uzasadnienia w odniesieniu do pozostałych. A tę samą dbałość słychać w tytułowym „Devotion”, gdzie ambientową magmę skontrowano akuratnym unisonem Jessie i klawisza wpuszczanego chyba samym palcem wskazującym. Albo w polemice wokali z pierwszego i drugiego planu w „Taking in Water”, która wyciąga ten utwór ponad powierzchnię miałkiego smooth popu. Jak gdyby na wzór warstwy tekstowej, muzycznie płyta ta również wydaje się koncentrować na relacjach.
Błyskotek tego rodzaju trudniej doszukać się w rozkraczonym pomiędzy popem a rapem „No to Love” czy też rozciągniętym na zaśniedziały już nieco obraz i podobieństwo Adele „Night Light”. W roli dyskretnych towarzyszek obie jednak zagrają. Zresztą gdy tu i ówdzie kompozycjom zabraknie walorów kompozycyjnych, to pozostaje jeszcze głos o niejednoznacznej barwie, tematy w sam raz chwytliwe, w chłodnej scenerii nimfa.
.
Mam wrażenie, że dwie piosenki ze słowem 'love’ w tytule to najsłabszy moment tej płyty, ale jakoś się przyzwyczaiłem i też ją bardzo lubię.
Podoba mi się to, że się zgadzamy z ocenami płyt co raz częściej. Mały offtop – będziesz pisał coś o nowym Dylanie? Swoją drogą, ciekawi mnie jak się zapatrujesz na jego płyty od 1997 roku, bo w prasie amerykańskiej wszyscy klękają. Sam je bardzo lubię, z wskazaniem na cudowną „Love and Theft”, zaś najnowsza nie jest tak dobra jak chce Rolling Stone, ale nasz dziadek trzyma ciągle formę.
Zobaczyłem pięć gwiazdek w Uncut i potem ocenę w Rolling Stonie i ucieszyłem się, że pewne rzeczy jednak się nie zmieniają. Płyty jeszcze nie znam, ale sama opcja posłuchania czyjegoś trzydziestego piątego albumu…
[…] Ocean – channel ORANGE (Def Jam) BJ the Chicago Kid – Pineapple Now-Laters (M.A.F.E.) Jessie Ware – Devotion (Island) Miguel – Kaleidoscope Dream (RCA) Robert Glasper Experiment – Black Radio […]