Tableau! świętowało niedawno imponujące siódme urodziny piękną muzyką i takimże słowem. Teraz Marek dorzucił 18 punktów, w których radzi, jak o muzyce pisać, by on chciał czytać.
Pod większością z tych postulatów z radością bym się podpisał (a miejscami już podpisałem), by zaraz potem zastosować na sobie. Jeśli coś tej litanii szkodzi i nieco odbiera mocy, to moim zdaniem pomieszanie zasad uniwersalnych z prywatnymi upodobaniami autora. Pewnie mało kto zaprzeczy, że pewien poziom researchu, osłuchania, szacunku do czytelnika i pokory własnej to elementy sprzyjające pokojowej relacji z odbiorcą. Podobnie kwestia języka. W zasadzie każdy styl jest do zaakceptowania, o ile jest faktycznie stylem autora. W oczy kłuje za to wszelakie pisanie na wyrost. Potem ktoś w jednym zdaniu sypie wieloczłonowymi terminami diagnozującymi całokształt muzyki, by zdanie następne rozpocząć od „tylko, że”. Słownik młodego postmodernisty przerobiony, ale interpunkcja wciąż na etapie ściągawek z czwartej klasy podstawówki. (Choć w tym miejscu zaapelowałbym przede wszystkim do redaktorów, o ile są. To oni powinni ratować zwykle młodszych kolegów przed niepotrzebnym wstydem, z czego sam nieraz korzystałem).
W punkcie trzecim Marek każe nam się jednak specjalizować – „Nie chodzi tutaj o snobizm czy faszyzm gatunkowy (…): chcę w tekście widzieć, że autor jest autentycznym entuzjastą swojej dziedziny i płynnie porusza się w jej ramach” – a w siódmym poleca poszukać własnej niszy: „Czy świat naprawdę potrzebuje pięćsetnej recenzji tej samej płyty wydanej przed dwoma tygodniami”. Te rady podane w charakterze uniwersalnych budzą we mnie nie tylko opór – a co jeśli ktoś jest autentycznym entuzjastą muzyki w ogóle i zejście do któregokolwiek z podziemi byłoby właśnie oszustwem? co jeśli wśród tych pięciuset recenzji żadnej nie możesz uczciwie podlinkować w miejsce własnej? – ale wręcz przerażenie w sytuacji, w której miałyby znaleźć powszechny posłuch. Wszyscy zamknięci w swoich własnych szufladkach? Żadnych świeżych ocen z zewnątrz? I to w epoce tak skrajnego eklektyzmu?
Od razu przypomina mi się casus Alexa Rossa. Artykuły o Radiohead, Björk czy Bobie Dylanie należą zarówno do najlepszych tekstów jego, jak i najlepszych tekstów poświęconych rzeczonym wykonawcom. O których, zdawałoby się, nie było już najmniejszego sensu pisać, bo doczekali się nie pięciuset, ale pięciuset tysięcy laurek. A szczególnie nie powinien robić tego specjalista od pożółkłych partytur. Tak jak kiedyś wspominałem, według mnie zarówno muzyce jak i nam czytelnikom w tym samym stopniu potrzebni są permanentni poligamiści oraz szperacze-rzeczoznawcy. Nie zaszkodzi, by od czasu do czasu zamieniali się rolami.
Być może czepiam się tych drobiazgów wyłącznie dlatego, że poza nieznajomością lektur według Marka obowiązkowych – sorry, recenzowania uczyłem się na Dukaju – od kilku lat nie spełniam ostatniego zalecenia, bodaj najbardziej stanowczego w całym zestawie:
18. Znajdź pracę i nie zarabiaj na pisaniu o muzyce. Raz jeszcze i wyraźniej: nie bądź profesjonalnym dziennikarzem muzycznym! Ta droga zaczyna się od pięknych marzeń o najlepszym zawodzie świata, które szybko zderzają się ze stertami promosów, których nie będziesz miał ochoty przesłuchać (a co dopiero opisać). Wszystko kończy się prośbami o jałmużnę (czyt. wierszówkę) w różnorakich redakcjach, tanich narkotykach i martwych prostytutkach w twoim łóżku.
O promosy bym się nie martwił, bo w formie fizycznej czy nawet empetrójkowej przychodzą coraz rzadziej, zaś z racji malejącego znaczenia „profesjonalnych krytyków” artyści i ich promotorzy nie obrażają się zbytnio za nierecenzowanie. A dragi i dziwki zabrał nam Pitchfork.
.
Masz Mariuszu jak podesłać ten tekst o Dylanie Rossa? Bo nie mam jak go przeczytać :(
Skanera nie mam (20 stron w „Listen to This”), a New Yorker schował gdzieś ten artykuł. Mogę pożyczyć książkę…
Hej, Mariuszu. Dzięki za komentarz.
Dopiero teraz zrozumiałem, że punkty o specjalizacji i niszy mogą zostać uznane za nazbyt radykalne. Oczywiście doceniam (w pewien pogięty sposób) pracę ludzi opisujących trendy i zbierających aktualności i wiem, że są potrzebni. Moją frustracją jest brak czytelniczej alternatywy – w rodzimym internecie znajdę mnóstwo tekstów nt. albumów Purity Ring i Animal Collective. Natomiast o kompilacji wczesnych nagrań Harry Pussy i The Dead C przeczytam tylko wtedy, kiedy sam o nich napiszę. Chcę, by „szperacze-rzeczoznawcy” (fajne określenie) pisali więcej.
„co jeśli wśród tych pięciuset recenzji żadnej nie możesz uczciwie podlinkować w miejsce własnej?”
Mam tak bardzo często z niezwykle prostego powodu – i dlatego też pisuję rekomendacje zamiast recenzji – nie mam czasu ani ochoty na słuchanie większości nowości i nie mam na ich temat żadnych opinii. Zapewne zamykam sobie w ten sposób nowe ścieżki i wpędzam we wspomnianą szufladkę, ale też jakimś cudem nadal wiem jak brzmi chillwave lub hypnagogic pop. Odpadam przy elektronice, ale to już zupełnie nie moja dziedzina.
Polecam ripostę na mój tekst autorstwa Krzysztofa Michalaka (na facebooku, link jest u mnie w komentarzach), można dowiedzieć się z niej fantastycznych rzeczy. Młody recenzent Porcysa nie jest ani trochę zainteresowany nośnikami muzyki, nabywaniem takowych, ani ich historią. W wieku 24 lat określa się jako „za stary na czytanie podręczników”. Wzoruje się na Dejnarowiczu i jego analizie aspektów kompozycyjnych. Niezwykle boję się tej nowej normy, ponieważ takie podejście mnie zupełnie nie interesuje.
Jak wspominałem na początku tekstu, ja sam łamię wiele z podanych zasad. Pisania nauczyłem się z pism „Top Secret” i „Gambler”.
Nazwiska autorów podanych w tekście nie są „spisem lektur obowiązkowych”, ale tak naprawdę próbą zwrócenia uwagi na istnienie wcześniej urodzonych mistrzów. Znów zwracam uwagę na komentarz Michalaka – obowiązującym standardem są style Schreibera i Reynoldsa. Innymi słowy: pomimo że muzyka jest obecnie tworem niezwykle eklektycznym, pisanie o niej przy tak wąskich inspiracjach staje się coraz bardziej jednowymiarowe. Rozpoczynanie zdania od „tylko, że” zaraz po akapicie post-moderny jest tego właśnie symptomem i wynika z rozpoczynania edukacji „od końca”. Pisanie w obecnej postaci nie wzięło się z powietrza i trzeba być świadomym ludzi, którzy nas tutaj zaprowadzili. Plus, można starszym piszącym „pożyczyć” masę znakomitych określeń i cytatów. Styl pisania w punktowanych akapitach „zapożyczyłem” właśnie z felietonów Słojewskiego.
Ejże!
Przecież „tylko, że” może występować zarówno z przecinkiem w środku jak i bez; zależy od znaczenia/sensu użytej frazy. A najlepsze są i tak teksty bez tego całego nabzdyczenia, pozbawione pretensjonalności i po-mo sztafażu. Nie wiem jak to się nazywa – oszczędność, skromność czy nieśmiałość, nieważne: im więcej konkretu (a mniej bulszitpitolingu), tym lepiej.
To prawda, ale na początku zdania raczej ciężko. Choć faktycznie można napisać: „Tylko, że tak po wiem, o co cały ten raban?”.
Aha. No, New Yorker to zgredy są niestety. Pożyczyć książkę mówisz? Ty pewnie z Wawy, a ja przesiaduję we Wrocku, więc logistycznie mogłoby być ciężko.
@O promosy bym się nie martwił –> Oj, zdziwiłbyś się, Mariusz, jak duże można mieć wyrzuty sumienia z powodu nienadążania za wszystkim, co przysyłają ludzie do redakcji „Polityki”. :-)
O sumieniu nie wspominałem :-)
Ale pokolenia wschodzące już tego problemu/tej łaski chyba nie dostąpią.