Flying Lotus – Until The Quiet Comes (Warp)
.
Przed zaklepaniem opinii warto sprawdzić, czy wychwyciło się chociażby:
– jąkąjącą się Erykę
– szkicującego Lotusa
– klawisz pożeniony z gębą
– swingujący talerz
– zepsute kołowroty własnego mózgu
– chromatyczny spadek napięcia
– głos Lotusa
Superuważne słuchanie nie zawsze jest tym najwłaściwszym, ale tym razem jest.
Założenie wstępne – oto Steven Ellison w lekkostrawnej substancji i łatwej do przełknięcia konsystencji – okazało się błędne. Da się tej płyty słuchać mimochodem i sprawi ona niejaką frajdę, na co poprzedniczka nigdy by nie pozwoliła – trudno zignorować tsunami. Teraz morze się uspokoiło, co bynajmniej nie oznacza, że można opuścić wzrok. Tafla iskrzy się tysiącem kształtów i barw.
Chyba nie przesadzam z tym tysiącem. W każdy z osiemnastu utworów Lotus wpompował kilkadziesiąt dźwięków, brzmień, sampli, które nigdy potem nie powracają. Wyobraźmy sobie zespół rockowy, który przy każdym utworze w całości wymienia instrumentarium, a przynajmniej zestaw efektów. Jeden swego czasu tak zrobił i dlatego szczęśliwie się składa, że na „Until the Quiet Comes” zajrzał Thom Yorke.
Gdzie podział się geniusz Ellisona? – pytają nawet sympatycy, bo Lotus genialny kojarzył się dotąd z Lotusem spektakularnym. Skoro facet potrafi spędzić trzy do czterech godzin uwypuklając stopkę, aby odpowiednio kopała, mimo że nikt poza nim tego nie zauważy, to pewnie chodzi o to, żeby zauważyć. Jeśli do ostatniej godziny przed deadlinem szlifował miks niedługiego przecież „All In”, to jeśli talent nie obumarł, musi ukrywać się w gwiaździstej panoramie i relacjach międzyrejestrowych tego utworu.
Oczywiście wciąż można stwierdzić, że to kiepska muzyka, odnotowawszy jednak, co jest jej istotą, na co poszły inwestycje. Nie warto szukać połamanych rytmów, skoro rozchodzi się o łamanie brzmienia. Albo gwałtownych zwrotów akcji, gdy autorowi idzie o ciągłość narracji. Jeśli czegoś tej płycie brakuje – na przykład przebojowych melodii czy przeciwnie, eksperymentatorskiego radykalizmu – to może dlatego, by nie odwracały uwagi od Ellisonowych priorytetów?
„Until the Quiet Comes” pozostawia mnie zresztą z mnóstwem innych pytań. Na przykład:
• Czy w długim cieniu rewolucyjnej poprzedniczki zginie jako pozycja nieistotna dla elektronicznego continuum, czy przeciwnie, dla zacierania i tak już ledwo widocznej linii oddzielającej muzykę generowaną od granej będzie kolejnym doniosłym machnięciem miotłą, które tym razem zainspiruje – a nie odstraszy – resztę laptopowej kompanii?
• Czy pomniejszając samego siebie Ellinson kierował się odwagą, czy przeciwnie, strachliwie wycofał za linię, którą przekroczył w emocjonalnym wzburzeniu towarzyszącym dramatycznym okolicznościom powstawania „Cosmogrammy” – przekroczył tyleż szczęśliwie (dzięki temu usłyszał, że jest geniuszem), co przypadkowo (dziś mówi w wywiadach, że trochę żałuje)?
• Czy to zew artystyczny Lotusa zmaterializował się w całkowitej obojętności na faktyczne i domniemane oczekiwania entuzjastów, bo przecież Everyone is gonna fuckin’ hate the next album, regardless of what I do. (Ależ pudło, chyba że wszystkimi jest recenzent miesięcznika The Wire, dla którego nowy Lotus to ckliwy, bałaganiarski „Madlib bez poczucia humoru”). Czy może jednak uległ i niepodważalnie własny licznik podkreślił uniwersalnym mianownikiem?
• Jakie znaczenie ma pospieszna edukacja muzyczna Ellisona? Czego bez nauki gry na fortepianie nie potrafiłby niby skomponować, której melodii napisać?
• Czy to wszystko daremne dmuchanie w przedziurawiony balon i wystarczyłoby powtórzyć za chórem szybszych, że mamy lekką i przyjemną płytę po ciężkiej i nieprzyjemnej? I na podstawie tej powszechnie akceptowanej konstatacji, lecz według własnych kryteriów i preferencji, przystemplować pobłażliwą piątkę, warunkową siódemkę albo prostoduszną dziewiątkę?
Pytam się od tych czterech tygodni i to mi wystarczy, by jednak powierzchownymi stwierdzeniami „Until…” nie zbywać. No i końcówka „Hunger” to chyba najpiękniejsza minuta tego roku.
.
Steven Ellison?
Lol, dzięki, absolutnie nie potrafię wyjaśnić, szczególnie przeczytawszy właśnie z 10 wywiadów.
Może to przez te jazzowe konszachty Lotusa.
Ależ proszę. Bardzo fajny zwrot Stevena, chce się wracać i odkrywać dalej. Nie odkryłem np jeszcze jaki jest wkład Yorke’a w ten album, jaki on jest?
Lewituje wokalnie w „Electric Candyman”.
bardzo ciekawe spostrzeżenia Panie Mariuszu! Przyznam się że fanem „Cosmogrammy” nigdy nie byłem bo chyba jeszcze nie dojrzałem do tej płyty ale już „UTQC” trafia do mnie bardzo mocno. No i też ta nowa płyta (a przynajmniej jej „esencja”) zawsze będzie mi się już kojarzyć z tym krótkim filmem (bo chyba nie można tego traktować jak zwykłego teledysku) Khalila Josepha, który pojawił się na początku września. Niezbyt jasny, metaforyczny obraz ale w połączeniu z muzyką FlyLo robi wielkie wrażenie.
no prasa angielska troche kreci nosem.
cale hunger to jedna z najladniejszych piosenek roku.
a ostatnia minuta candymana? a koncowka nighcaller…
Tak by mozna dlugo. Fajna plyta, nie ma co.
Na Metacritic tylko jedno oczko mniej niż „Cosmogramma”, to jednak wyczyn.
Te kilka jednoznacznie pięknych fragmentów odbieram jako proste przesłanie: gdybym tylko chciał, piszczelibyście z rozkoszy.
no właśnie, bo z prądem jest łatwo, ale można się utopić, a w poprzek nie każdy potrafi zachować jakiś sens… tylko wybitni?
myślę, że „Cosmogrammy” wielu słuchaczy nie rozumie, a nawet negatywnie bodzie ich ucho ta płyta, przyzwyczajone do prostych dźwięków. trawią i trawią w bólach, nie chcąc się do tego przyznać. no bo jak to: „tylu krytyków na świecie przyznało jej najwyższe noty, a ja jestem tak muzycznie tępy, że tego nie chwytam?”… a może jest po prostu leciutko przereklamowana?
natomiast „Until The Quiet Comes” jest dla wszystkich. dla wszystkich, którzy wierzą w nieprzeciętny talent Kalifornijczyka. chyba na większy „pop” się nie zdobędzie. ale kto wie? w sumie trudno go obliczyć. jak Trane’a (??) :)
So many questions… A Lotusik nagrywa najlepszą płytę w życiu. Żyjemy w czasach, gdzie generacja młodych czarnych muzyków jest niesamowita. Jak Lotus nie wyskoczy, to Lamar, a jeśli to mało, to może BJ? A jeśli trzeba porozstawiać po kątach? Mr. Ocean, zapraszamy itd.
Gdzie dokladnie mozna znalezc te elementy wymienione od myslnikow w pierwszym akapicie?
To przykłady z drugiej połowy płyty. Eryka – wiadomo gdzie, sama końcówka. Szkice i gęboklawisze – utwór tytułowy, odpowiednio początek i środek, choć unisona jeszcze wielokrotnie wracają. Talerze zaczynają błądzić po kilkunastu sekundach „Only If You Wanna”, nieprędko przestają. Między uszami psuje się w ostatnich taktach „Electric Candyman”, tonacja siada w finale „Phanstasm”, a pan konstruktor sampluje samego siebie w adekwatnie zatytułowanym „Me Yesterday”.
Zalecane słuchawki.
Modlę się, żeby Yorke nagrał kiedyś wspólną płytę z FlyLo. Mały apel do Mariusza – jak będziesz kiedyś przeprowadzał z Thomem wywiad, zasugeruj mu to lekko :) Przeczuwam, że taki album to byłby kosmos.
[…] Flying Lotus – Until the Quiet Comes (Warp) Andy Stott – Luxury Problems (Modern Love) Burial – Kindred EP (Hyperdub) Actress – R.I.P. (Honest Jon’s) John Talabot – ƒIN (Permanent Vacation) Acid Pauli – mst (Clown and Sunset) Voices From The Lake – Voices From The Lake (Prologue) Himuro Yoshiteru – Our Time, Anytime (Oil Works) Piotr Kurek – Edena (Sangoplasmo) Mindspan – The Second Cycle (Silent Season) Shackleton – Music For The Quiet Hour (Woe To The Septic Heart) Ulrich Schnauss & ASC – 77 (Auxiliary) […]
[…] Flying Lotus – „Until The Quiet Comes” (Warp Records) […]