W oczekiwaniu na skandal

Zajrzałem w niedzielę pod Arkady Kubickiego na targi malarstwa, cykliczną imprezę, podczas której swoje płótna prezentują i sprzedają przeważnie bardzo młodzi artyści. Jedno z kilkudziesięciu posadzkowych stoisk okupował znajomy spec od akwareli. I nawet moje niewyrobione oko od razu wychwyciło dramatyczną różnicę pomiędzy pracami jego oraz wszystkich, naprawdę wszystkich pozostałych wystawców. U niego – względnie realistyczne architektury plus garść wiernych wyrywków rzeczywistości ożywionej i nieożywionej. Obok niego – współczesne abstrakcje lub przerysowania osadzone w połowie XX wieku, najdalej w impresjach późnego Turnera, minimum dosłowności.

Skąd ta przepaść? Odpowiedź okazała się prosta: bodaj on jeden w całej prowizorycznej galerii okazał się nie mieć za lub przed sobą dyplomu Akademii Sztuk Pięknych. A to natychmiast skojarzyło mi się z edukacją partyturową. W Akademiach Muzycznych przyszli kompozytorzy są zrazu uczeni, a następnie starannie oduczani tworzenia muzyki przystępnej i zrozumiałej – odpowiednika „widoczków” czy prostych portretów – zakorzenionej w romantyzmie i epokach wcześniejszych. Nawet gdy przytrafi się ładna melodia, należy zaraz wyrównać bilans wstawką postwebernowską. Czytelny pejzaż zdeformować szarymi szramami, chlusnąć rozpuszczalnikiem, podrzeć płótno.

Co ma swoje uzasadnienie. Chcemy wszak podążać naprzód, poszerzać horyzonty własne i własnej dziedziny. Rzecz w tym, że owa współczesność – i chętnie spytałbym specjalistów o słuszność wrażenia, że malarska analogia wciąż nam towarzyszy – ma już dobre kilkadziesiąt lat. Czasem wiek cały. I rzeczy, które przed wiekiem czy półwieczem sprawiały, że publiczność opuszczała sale filharmoniczne masując dłonie – bądź to z powodu kilkunastominutowych owacji, bądź to po solidnej bijatyce – te same zabiegi skłaniają dziś dłonie głównie do zakrywania ust.

Podczas wspomnianego malarskiego rekonesansu usłyszałem coś, co mnie jednocześnie rozbawiło i załamało. Zagadnąłem kolegę akwarelistę o pieniądze. Za ile sprzedaje swoje prace i jak wypada na tle sąsiedzkiej konkurencji. Wyszło na to, że bierze średnio trzy-, cztero-, czasem aż pięciokrotnie mniej niż życzą sobie rówieśnicy. Dlaczego? Czyżby z powodu (potencjalnego) dyplomu ASP? – Gdzie tam – odparł. – Dyplomem raczej nikt się nie interesuje. Chodzi o to, że ja nie robię sztuki.

Akwarela z lekko odbarwioną wenecką uliczką nie jest sztuką. Nadaje się co najwyżej do powieszenia w korytarzu nad szafką na obuwie. W salonie musi wisieć coś wyglądającego współcześnie, jeśli właściciel chce uchodzić za konesera lub chociaż sympatyka prawdziwej sztuki. Na prawdziwą sztukę można zaś wydać dowolne pieniądze. Dlatego nie ma większego znaczenia, czy obraz powstawał w godzinę, czy w miesiąc. Czy autor życzy sobie za niego sumę trzy-, czy czterocyfrową. Czy autorka schematycznych, wychłodzonych aktów – skądinąd świetnych – powie 800 czy 8000 zł. A im więcej abstrakcji, tym w sumie lepiej, bo poszerza pole domysłów i potencjał głębi. Wenecka uliczka nie ma głębi – od razu widać, o co w niej chodzi.

Znowu nie potrafiłem uniknąć skojarzenia z okolicznościami, w których rozstrzyga się podobne dylematy w muzyce współczesnej. Czyli co nadaje się do filharmonii, a co do windy. Konkursy. Najpierw pojawiają się wytyczne dotyczące składu instrumentów i długości utworu, ewentualnie idei przewodniej. Potem szacowne jury zazwyczaj czyta (ano!) nadesłane partytury. Z relacji znajomych startujących wynika, że celujący w zwycięstwo studenci czy absolwenci i tutaj nie mają wielkiego wyboru stylistycznego. Rzeczy osadzone w tradycji czy jakkolwiek aspirujące do miana ładnych są bez większej dyskusji odrzucane jako utylitarne. Byle dron wygrywa z kunsztowną symfonią, ponieważ jest sztuką. Niezrozumiały = nieoczywisty = skrywa głębię. A przynajmniej skrywał w czasach, kiedy jurorzy pobierali własne nauki. Uznają, że ówczesny syllabus obowiązuje.

Być może chodzi tutaj o powszechną akceptację, a konkretnie jej brak. Malarskie i muzyczne awangardy dwudziestowieczne pozostają sztuką „trudną”. Przeniknęły do mainstreamu w ograniczonym wymiarze, wyrywkowo, a wciąż nierozumiane i elitarne dobrze świadczą o salonach i salach koncertowych, uchodząc za synonim nowoczesności i sztuki wysokiej. Po stu latach na rynku dzieła Stockhausena i Kandinskiego postronni nadal nazwą „dziwnymi”. Kto pomyślałby tak na początku XX wieku o Beethovenie czy Chopinie, kto miałby problem z Goyą czy Michałowskim? Co prowadzi do pytania, czy gdyby Schoenberg, Boulez i Cage zagościli szerzej w hollywoodzkich filmach, a w konsekwencji w reklamach i dzwonkach telefonicznych, to budowanie na nich skazywałoby na windę?

Odpowiedź twierdzącą podsuwa przypadek Steve’a Reicha i Philipa Glassa. Mimo że startowali dekadę-dwie po serialistach, dodekafonistach czy muzykach konkretnych, proponując rozwiązania na swe czasy nie mniej awangardowe, relatywnie łatwo zdobyli serca konsumentów. Czym równie łatwo zrazili do siebie koneserów. Stąd komponowanie w stylu Reicha i Glassa rzadko uchodzi za współczesne. Przeciwnie, uznawane bywa za żenująco wtórne, godne co najwyżej kina i gier komputerowych. Zresztą już Michaela Nymana uznano za kopistę. Tymczasem naśladowanie starszego od minimalistów o dziesięć lat Bouleza niezmiennie predysponuje do turniejowych laurów i festiwalowych stypendiów.

Jak głębokie zmiany kontekstu (popkultura, technologia, myśl) przetrwają narzędzia z tamtej – bo zdecydowanie już nie tej – epoki muzycznej? Czy jeśli ktoś naiwny acz władny powie „sprawdzam”, nie okaże się, że połowa tych współczesności zgodnie z intuicją plebsu faktycznie jest wydmuszką, casusem wyśmianym ostatnio na oczach milionów w „Nietykalnych”? Jakże to smutny widok, gdy na premierach własnych dzieł kompozytorzy garbią się nad partyturą, bo sami nie pamiętają, co i gdzie w pięciolinię powrzucali. Wydaje się niekiedy, że swoje abstrakcyjne procedery mogą z lekkim sercem kontynuować tylko dlatego, że nikt nie pyta: dlaczego? Dlaczego kontrabasista wali smyczkiem w plecy pudła rezonansowego, a nie na przykład pianista kłykciem kciuka o ramę fortepianu? Dlaczego perkusista przytargał z domu miskę, a nie doniczkę? Dlaczego plama czerwona, a nie zielona? Dlaczego odpowiedzi na podobne pytania nie miały znaczenia w połowie XX wieku, to doskonale rozumiem. Dlaczego teraz się ich nie zadaje, już nie.

Kwestia druga, to czy na „zmianę paradygmatu” przyjdzie nam czekać do momentu, aż tępe masy przyswoją wreszcie dysonanse i hałasy, szramy i plamy, w związku z czym przodownicy będą musieli poszukać dla siebie – i w konsekwencji dla nas – nowego teraz. A może wysyp obchodów trzycyfrowych rocznic narodzin ojców współczesności uznamy za sygnał, że czas porzucić nadzieje na ich asymilację w społeczeństwie i poza naturalnym porządkiem rzeczy spróbować czegoś nowego? Niekoniecznie przewrót, chociaż drobne kroki. Że droga się urywa? No to może warto poszukać rozwidlenia na wcześniejszym etapie. Wydaje się, że to właśnie robią na Zachodzie Thomas Adès czy David Lang, przy powszechnej akceptacji krytyków i euforii publiczności. A u nas Paweł Mykietyn z podobnym skutkiem. Komponują oni muzyką niewspółcześnie składną i ładną (przeważnie), a zarazem podpisaną brzmieniem i charakterem zgodnym z datą wydania.

Gdy opuszczaliśmy Arkady Kubickiego – pędząc zresztą na koncert fenomenalnej Dziczki – kolega akwarelista oznajmił, że na następną wystawę wyprodukuje trochę sztuki. Dla eksperymentu. Kilka abstrakcyjnych płócien nie powinno zabrać więcej niż kilka godzin. Pomysł ten szalenie spodobał się znajomej kompozytorce, skądinąd zdumionej pokrewieństwem sytuacji jej oraz jej malarskich rówieśników. Na jeden z najbliższym konkursów też wyśle coś tak współczesnego, jak zalecała akademia. Może nawet zaufa losowi, choćby w postaci kilkuletniej córki? Dla eksperymentu. – Tylko co – zmartwiła się – jeśli wygram i tak zostanę zapamiętana? Zasugerowałem natychmiastowy coming out. Będzie skandal. A czego muzyka łaknie obecnie bardziej niż skandalu? Tak więc za powodzenie obu eksperymentów trzymam kciuki. Dla dobra sztuki.

.

Fine.




16 komentarzy

  1. Pablo Renato pisze:

    W gruncie rzeczy muzyka atonalna jednak w Hollywood obecną jest. Ross przypomina, że w co drugim horrorze można natrafić na atonalność (swoją drogą: ciekawe, czy to za sprawą Ligetego w „Lśnieniu”, czy z innych powodów).

    A swoją drogą: obstajesz, że owa „trudna” muzyka XX w. jest „trudna sama z siebie” i masom nie będzie dostępna nigdy, czy też czeka nas powszechna akceptacja,ale dopiero za jakiś czas?

    Bo ja mam taką teorię, że jednak to drugie. Tj. ostatnio czytałem w „Scientific American” o efekcie Flynna, polegającym na coraz wyższym IQ ludzkości, a dokładniej generalnie coraz lepszym wynikom w testach Wechslera. Ale!
    Statystyki (w różnych grupach i różnych przedziałach czasu) zawyżają trzy kategorie z testu. Pierwsza to słownictwo, drugą jest arytmetyka (choć z tym różnie bywało w ostatnich latach). Trzecia to, uwaga, uwaga: myślenie abstrakcyjne.
    Pomijam powody, ale może za tym myśleniem pójdzie lepsze zrozumienie dla nielinearnej/natarczywie powtarzalnej/postrzępionej/amelodycznej itd. muzyki współczesnej?

  2. Mariusz Herma pisze:

    Pamiętałem o hollywoodzkiej grozie, ale to jednak nie ten poziom akceptacji – zużycia wręcz? – którym cieszył się lub martwił Beethoven w latach między wojennych. No i tzw. zwykły widz zaakceptował te dźwięki wyłącznie w tandemie z (przystępniejszym dla niego mimo wszelkich potworności) obrazem. Samej muzyki po powrocie do domu nie posłucha. Domyślną filmową ścieżką dźwiękową pozostaje późny romantyzm, impresjonizm, minimalizm i potomni.

    Co do Twojego zakładu – podejrzewałbym raczej spotkanie gdzieś w połowie drogi, na pewno nie pełne oswojenie, bo na to upłynęło już zbyt wiele czasu. Może nawet nie ma co liczyć na więcej, niż już mamy – horrory/s-f plus intra do czytelniejszych konstrukcji? Za „trudną samą z siebie” opowiada się większość badań szukających obiektywnego, biologicznego przeważnie uzasadnienia naszych subiektywnych odczuć (np. http://www.wired.com/wiredscience/2012/11/human-brain-harmony/). No ale może poprzeczka jest po prostu ustawiona aż o tyle dekad wyżej, niż poprzednio.

    Edit: no dobra, echa awangardy pojawiają się w reklamach – negatywnych:
    http://youtu.be/H3a7FC0Jkv8
    Doskonałe to przejście w pięknego durowego Romneya.

  3. Tomasz Kuc pisze:

    Znakomity tekst. I w sensie formy, i w sensie problemu. Strasznie spłycam, ale widzę analogię opisywanego dylematu akwarealisty (tak go nazwijmy roboczo) do gitarocentrycznego oglądu rockowego świata, o którym pisał gdzie indziej Borys Dejnarowicz.

    Pozdrowienia

  4. r pisze:

    rozczulająco wręcz naiwne

  5. r pisze:

    ano właśnie. Co to za jakość, którą ma Dominik, a której brak czyni tak niestrawnymi kartofle Glassa i Nymana.

  6. r pisze:

    (do artykułu, żeby nie było:

    jest dobra i zła „awangarda”, tak samo jak są dobre i złe „rzeczy osadzone w tradycji czy jakkolwiek aspirujące do miana ładnych”. Granica jest znacznie bardziej skomplikowana niż kreska między „zrozumiałym/przedstawiającym” a „niezrozumiałym/nieprzedstawiającym”. Więc Scelsi i Beatlesi raczej po jednej stronie, niż gdyby pary dobrali sobie spomiędzy Wilków i Steve’a-od-WTC.

    Powszechna akceptacja krytyków w przypadku Adesa i Langa? „Sprawdzam!” :) Nie muszę, wiem, że nie. Że nawet wręcz przeciwnie.

    Najdziwniejsze: przekonanie, że ostateczną instancją wartościującą jest vox populi, społeczna „asymilacja”, stopień zaspokojenia potrzeb („ładność i składność”). Bardzo to niebezpieczne.

    A i jeszcze, na zakończenie. Czy Mozart jest społeczeństwu przyswojony? Na pewno? Czy della Francesca jest zasymilowany? Bach zrozumiały? Nowosielski stoi po zatłoczonej stronie przepaści?

  7. Mariusz Herma pisze:

    Dzięki za rozwinięcie wypowiedzi, po cichu na to liczyłem. Odpowiedź obrazkowo-dźwiękowa odnosi się oczywiście do komentarza inicjującego. W „rozczulającej wręcz naiwności” dosyć się odnalazłem.

    Zachęcałbym jednak do sprawdzenia ratingów Langa i Adesa. Pierwszy dorobił się Pulitzera (=muzyczny Nobel) i mało kto z żyjących partyturowych bywa dziś częściej wykonywany. Rok temu dotarł nawet do dalekiej Polski – przepychał się ze Stevem Reichem w ramówce Sacrum Profanum. Ades jest absolutnym pupilkiem wysokonakładowych krytyków od Frankfurtu przez Londyn po oba wybrzeża Stanów. Pasujący do naszej dyskusji fragment z NYT:

    Mr. Adès’s music reverberates with the past but doesn’t replicate it; it shimmers with sounds that are weirdly familiar yet are also unlike anything you’ve heard before.

    Publiczność myśli podobnie, a to ma przełożenie na afisze – nowa odsłona „The Tempest” zawitała właśnie do MET. Wyżej się nie da.

    Do reszty uwag trochę ciężko mi się odnieść, bo krytykowanych tez nie stawiam i… nie podzielam. Może dla jasności streszczę wywód: młodzi kompozytorzy – a jak mógłby sugerować krótki rekonesans, być może także ludzie płótna? – znaleźli się w pułapce, w której muszą kroczyć ścieżkami wydeptanymi przez ich dziadków i pradziadków, bo w przeciwnym razie ryzykują utratę prawa do nazywania się artystami. To zamyka drogę zarówno do faktycznej innowacji (musiałaby zerwać lub istotnie odejść od awangardy XX-wiecznej), jak i sięgnięcia po elementy (dalszej) tradycji dla odzyskania kontaktu z opornym odbiorcą.

    Dodatkowo obciąża młodych kompozytorów to, że usłyszeć swoje utwory w porządnych wykonaniach – marzenie, cel i najcenniejsze wynagrodzenie – mogą tylko wygrywając konkursy i festiwalowe eliminacje. Sędziami w nich przeważnie są właśnie sędziwi miłośnicy muzyki współczesnej Elvisowi. A to zmusza – i nie opieram się na domysłach, lecz na obserwacjach i codziennych dylematach znajomych – do naginania weny pod przewidywany gust jury. Koło się zamyka.

    Prywatnie drony, klastery i dysonanse uwielbiam i XX wiekowi poświęciłem pewnie więcej czasu niż słuchaniu wszystkich poprzednich (z wykonywaniem na odwrót). Jeśli narzekam na wszechobecność narzędzi „awangardowych”, to właśnie przez wszechobecność, której nie uzasadnia już aktualność. Bo narzędzia te aktualnymi nie są. Chyba że „współczesność” definiujemy brakiem owej powszechnej aprobaty.

    Przez powszechną aprobatę rozumiem nie tyle głębokie zrozumienie czy nawet śladowe zainteresowanie – i tu odpowiadam na pytanie o „przyswojenie Mozarta” – ale o rozpoznanie, że posługujemy się tym samym językiem. Bo nikt nie pyta, czy Mozart to muzyka. Nowego języka można oczywiście uczyć, to się przez wieki udawało. Jednak przez ostatnie sto lat umiarkowanie, więć może zaakceptujemy ten fakt i poszukamy innego języka? Bo jeśli dotychczasowy postanowimy uznawać za nowatorski tak długo, jak długo pozostawać będzie niezrozumianym/niezrozumiałym, to za 130 lat na Warszawskiej Jesieni możemy usłyszeć, a pod Arkadami Kubickiego zobaczyć wciąż takie same kompozycje.

    I jeszcze uwaga na boku: tekst wyjściowy nie bez powodu usiałem pytajnikami. Chętnie poznam opinie mniej naiwne i rozczulające, a szczególnie te osadzone w praktyce. Może znajdzie się też literat zdolny odpowiedzieć, w jakiej mierze „literatura współczesna” w roku 2012 opiera się na awangardzie przed- i tuż powojennej?

  8. r pisze:

    ja z kolei dziękuję za rekapitulację i rzeczowe odniesienie się.

    By zamknąć temat pp. Adesa i Langa – ich karier jestem świadomy, sęk w tym, że nie są to twórcy wywyższeni przez aklamację, jak chyba wyżej zasugerowano. Nie chcę szukać daleko: wątek krytyki krytycznej w stosunku do Adesa opowiedziany jest chociażby tu: http://www.ha.art.pl/wydawnictwo/zapowiedzi/1295-nowa-muzyka-brytyjska.html, i jest to wątek dziwnie snujący się za tym ciekawym kompozytorem (pamiętam rzędy niemiłosiernie przecenionych płyt A., którymi EMI w pewnym momencie postanowiła zalać Polskę). Ciekawy jest w tym kontekście brak jednego choćby komentarza pod guardianową reklamówką, pod śp. Carterem był bodajże kilometrowy wątek. Lang – tu niech będzie nasze podwórko, D. Szwarcman, „Polityka”. Nie to żebym podzielał od razu wszystkie jej opinie.

    Ale rzecz – jak mi się teraz artykuł ukazuje – w wadach systemu/ów: szkolenia, promocji itd. To jest kwestia poniekąd oczywista i wałkować jej nie ma potrzeby. Nie demonizowałbym jednak paczącego wpływu Akademii. Sasnal, Maciejowski, Ziółkowski, Kowalski – żaden z nich nie zdobył dolarów/stylu/poważania maziajami w stylu Lenicy, tylko (podrasowywaną) figuracją (i własnym niepowtarzalnym talentem). Wszyscy skończyli ASP.

    To co chcę powiedzieć, to to, że rozważania o konieczności „zmiany/poszukania języka”, „pułapce mowy dziadków i pradziadków” tracą na ostrości przy zmniejszaniu skali: w przypadku konkretnego losu, w przypadku tych, którym się udało, droga się jednak znalazła. Dzieje czy paradygmat nie musiały się zmieniać. (I nie zawsze była to droga ku łatwemu/dostępniejszemu, czego przykładem A. Sosnowski, by przeskoczyć w końcówce na proponowane pole.)

  9. Mariusz Herma pisze:

    Dopuszczam też, choć niechętnie, scenariusz, według którego poważniejszy „przełom” przynajmniej na razie wykluczają okoliczności obiektywne. Może w skali makro wyeksploatowaliśmy przestrzeń wyznaczaną przez wysokości / brzmienie / rozłożenie dźwięków w czasie (melodia-harmonia-barwa-rytm – bądź zaprzeczanie im). Co nie przeszkadzałoby oczywiście powstawaniu w ramach tej przestrzeni wspaniałych dzieł, tyle że bez bijatyk.

    Ale to chyba nie o przełomy w istocie chodzi. Raczej, mówiąc podniośle, o wolność artystyczną, a przyziemnie – o hipokryzję. Pozornie wysyła się awangardowy komunikat „róbta co chceta”, wszystko wam droga młodzieży wolno, a faktycznie wolno niewiele. Z drugiej strony – i to słuszna uwaga – może wolno oczekiwać, że wybitne osobowości z takimi ograniczeniami sobie poradzą.

    Wróciłem właśnie z seansu „Mistrza”. Świeżo po temacie (nie)obecności dysonansów w Hollywood nie dało się nie zwrócić uwagi na liczne wstawki w stylu „Penderecki dla początkujących”. Trochę mnie to zaskoczyło i nawet zaimponowało, ale wyjaśnieniem okazało się to samo nazwisko, które tłumaczyło sekret równie „awangardowej” muzyki z „There Will Be Blood” czy „Norwegian Wood”. No cóż, może pomoc nadejdzie z zewnątrz, nie pierwszy raz.

  10. fripper pisze:

    Bardzo ciekawy wpis, który właściwie mógłby być notką założycielską osobnego bloga. Zgadzam się z Tobą w kwestii skostnienia niektórych środowisk akademickich i z tym, że często ci, co czegoś nie skończyli są lepsi od absolwentów w danej dziedzinie, ale nie róbmy z tego reguły (w świecie polskiego filmu to jest dopiero dramat, ale to inny temat). Środowiska muzykologiczne i kompozytorskie są także niesamowicie doktrynalne w swoim podejściu: nie tylko Nyman jest pogardzany, ale w ogóle cały minimalizm nie jest uznawany za muzykę i zdaje się, że tylko czasami ktoś spojrzy łaskawie na Reicha na przykład (kontrastując go z „wstrętnym” Glassem najczęściej, nieraz przy okazji dostaje się „populistycznemu” Góreckiemu). Lang też chyba nie za bardzo im podchodzi, ale już surkonwencjonalizm Szymańskiego i Mykietyna cieszy się sporym uznaniem przynajmniej niektórych kręgów (na tyle, na ile się orientuję).

    Z resztą Twoich spostrzeżeń już mam większy problem, bo jednak trochę zbyt upraszczasz sporo spraw. Myślę, że problemy, których dotykasz są związane z czymś dużo więcej niż tylko muzyka, a nawet sztuka. Tutaj chodzi o ogólne przemiany technologiczno – społeczno – kulturowe, jakie zaszły w epoce nowoczesności. Wszystkie one wpłynęły na to, jak dziś postrzegana jest rola sztuki, a właściwie na permanentny, niekończący się konflikt, który trwa gdzieś od końca XIX wieku, i który dotyczy tego, czym właściwie ma być sztuka w czasach, gdy kultura stała się dostępna masom. Konflikt jest chyba nierozwiązywalny, ale dzięki jego istnieniu rozwój kulturalny ma charakter dynamiczny, nieoczekiwany oraz dialektyczny i nie wiem, czy w ogóle można mówić o jasnych paradygmatach. W zależności od tego, w jakim środowisku działa i do jakiego odbiorcy chce trafić dany artysta, paradygmat jest inny. Zwolennicy sztuki „wysokiej” będą bronić jej antyegalitarnego, wysublimowanego charakteru, choćby z tego powodu, że niegdyś była ona dostępna i zrozumiała jedynie dla arystokracji, a więc – mimo zmian społecznych – jej istotą jest elitarność, złożoność i brak chęci przypodobania się „przeciętnemu odbiorcy”. Do tego dochodzi oczywiście idea postępu i chęć szukania progresywnych rozwiązań, a także niechęć do „mieszczańskich” kanonów estetycznych i inne socjo-polityczne koncepty. To naprawdę niesamowite, jak bardzo sztuka (nawet na poziomie czystej estetyki) jest sprzęgnięta z polityką, a najlepiej oddaje to relacja Adorno – Schoenberg/Berg – Tomasz Mann (na przykład: http://www.moyak.com/papers/adorno-schoenberg-atonality.html ). Oczywiście, dodekafonia to stare dzieje, ale ślad myślenia Adorna i jemu podobnych wciąż jest obecny w głowach wielu teoretyków, akademików (zwłaszcza muzykologów) i artystów (choć nie zawsze zdają sobie z tego sprawę). Są też tacy, którzy kurczowo trzymają się pewnych ideałów artystycznych, które czynią ich sztukę nośnikiem wartości (ich zdaniem) niezmywalnych, odwiecznych i prawdziwych, a tacy tym bardziej nie są chętni zmianom i dopuszczaniom młodych, inaczej myślących. Co ciekawe, wśród takich konserw często są wybitni artyści – nawet niegdysiejsi buntownicy i burzyciele, którzy jednak nie uznają innego buntu niż ich własny (bunt zazwyczaj związany jest z radykalną doktryną, która staje się dogmatem, a ten sprzeciwu nie znosi i w ten sposób rewolucjoniści stają się konserwatystami).

    Piszesz, że „awangarda” nie została zasymilowana przez kulturę popularną, ale jak widać, zupełnie nie taki jest jej cel, a wielu „awangardzistów” (cudzysłów, bo awangardowość awangardy zawsze wydaje mi się umowna) dałoby Ci po głowie za takie marzenia:) Muszę się też zgodzić z „r”, gdy stwierdza, że nie wyszedł Ci przykład z Beethovenem. To prawda, muzyka tonalna jest powszechnie uznawana za „muzykę”, ale to jeszcze nie znaczy, że muzyka klasyczna jest faktycznie znana i słuchana. Bo czy można stwierdzić, że ktoś, kto zna (i gwiżdże) początek „piątej”, albo kojarzy (a nawet śpiewa) „Odę do radości” faktycznie zna Beethovena? Czy nałogowi słuchacze sformatowanych stacji radiowych typu RMF Classic, gdzie muzyka poważna zredukowana jest do pojedynczych „hitów” wyciągniętych z kontekstu całego utworu (np. jedna część symfonii, zamiast całości) faktycznie słuchają „poważki”? Miałbym co do tego wątpliwości. W gruncie rzeczy również symfoniczna muzyka filmowa zaadaptowała jedynie pewne najprostsze, ilustracyjne chwyty muzyki klasycznej. Są one używane o wiele częściej niż nawiązania do awangardy typu Greenwood, ale chyba równie powierzchownie (inna sprawa, czy ktoś, kto – jak ja – nie zna nut, może się w ogóle na takie tematy wypowiadać:). Można więc stwierdzić, że w ogóle żadna „sztuka wysoka” nigdy nie została i nie zostanie masowo zaakceptowana, nie ma więc co robić wyrzutów akademikom i awangardzistom.

    Można jednak spojrzeć na sprawę jeszcze inaczej. Przyjmijmy, że każda awangarda to naprawdę „straż przednia” kultury, a więc ci, co zostali wysłani, by torować drogę innym. Taką koncepcję przedstawia Brian Eno (niestety nie pamiętam, gdzie to znalazłem, więc zamiast linka, przytoczę z pamięci): Brain One uważa, że sfera kultury wysokiej, świat awangardzistów, eksperymentatorów, teoretyków i akademików jest tak naprawdę światem martwym, wyabstrahowanym z rzeczywistości. Wartość tej sfery polega jednak na tym, że ma ona charakter inkubatora idei, które potem – w złagodzonej formie – przenikają do kultury popularnej i tym samym stają się żywe i realnie wpływają na rzeczywistość. On sam widzi siebie jako rodzaj pasa transmisyjnego między tymi dwiema sferami. Najbardziej interesuje go właśnie próba przeniesienia awangardowych koncepcji w świat szeroko rozumianej popkultury. Jeśli w ten sposób spojrzeć np. na muzykę, która nas otacza, to co krok mamy do czynienia z odpryskami awangardy, tylko podanymi w tak małej dawce i tak zasymilowanymi, że ich nie zauważamy (podobnie jest z filmem, np. język radzieckiej awangardy z lat 20-tych powszechnie obecny w dzisiejszych reklamach i teledyskach).

    Np. takie uproszczone schematy wpływów:

    Erik Satie/Marcel Duchamp – John Cage – Brian Eno – ambient – wszystko, co pojawiło się w muzyce pop dzięki ambientowi

    albo

    Karlheinz Stockhausen – Krautrock – Kraftwerk – wszystko w muzyce pop, co wynikło z inspiracji tą grupą (czyli od muzyki house po synthpop)

    Takich przykładów można podawać tysiące. Jeśli trzymać się tej optyki, to rola wszelkich awangard jest nie do przecenienia i nie można narzekać, że zajmują się tym tylko elitarne kręgi, bo kiedyś jakiś mały, nieoczekiwany element „sztuki współczesnej”, dziś niezrozumiały i abstrakcyjny, stanie się iskrą do bardzo realnych zmian wokół nas. Awangarda w stanie czystym „nigdy nie będzie dostępna masom”, ale nie musi, a nawet nie powinna. Na marginesie warto też zauważyć, że wszelkie awangardy rodzą się z radykalizacji cech sztuki „normalnej”, więc przez cały czas zachodzi sprzężenie między tym co oswojone, a tym co „dziwne”.

    Jeśli chodzi o malarstwo, to podoba mi się analogia do muzyki gitarowej, ale tylko przy założeniu, że akwarela = gitara. Niestety, ale myślę, że tego typu malarstwo w środowiskach współczesnych sztuk plastycznych traktowane jest mniej więcej tak, jak przez Porcysia byłby traktowany jakiś zespół (nawet porządny) bluesrockowy z solówkami typu Jimmy Page. Z tych samych powodów. Czy słusznie? Pewnie nie do końca, w końcu czasem dobry zespół bluesrockowy może być lepszy niż niejeden hipsterski hype, ale to znowu kwestia paradygmatu:)

    Zastanawia mnie tylko to, co piszesz o abstrakcji. Mam akurat sporo znajomych plastyków i ludzi od „sztuk wizualnych”, w tym stosunkowo świeżo upieczoną absolwentkę warszawskiej ASP, która para się malarstwem i odniosłem wrażenie, że abstrakcje raczej są „passe”. Sądząc po najdroższych polskich (np. Sasnal) lub światowych (Lucian Freud) malarzach, jest teraz raczej koniunktura na pewien nowy rodzaj postmodernistycznego figuratywizmu. Z obserwacji znajomych wynika raczej trudność z tym, że w sztuce jest dziś ogromny nacisk na interdyscyplinarność, intermedialność itp. Bycie po prostu malarzem nie uchodzi. Jest chyba też tak, że to co jest najchętniej kupowane przez ludzi nie pokrywa się z tym co jest najchętniej wystawiane w prestiżowych galeriach.

    Na koniec Twoje spostrzeżenie, że w obrębie pewnych systemów może osiągnęliśmy już wszystko, więc zachodzi „niemożliwość awangardy”, bo już wszystko było i kręcimy się w kółko. Pewnie trochę tak, trochę nie. Jednak może być i tak, że żyjemy w czasach granicznych, gdzie pewne formy sztuki całkiem się już wyczerpały, a te naprawdę nowe dopiero nadchodzą.

  11. Mariusz Herma pisze:

    Świetny komentarz, czy raczej seria komentarzy, dzięki. Parę kwestii wkładasz mi wprawdzie w usta – pretensje wobec awangardy? no skąd, przecież cały ten wpis to błaganie, żeby faktyczną awangardę wpuścić, dziękując jedynie retroawangardzie ze stuletnią brodą; wyczerpanie pewnych systemów? absolutnie tego nie głoszę, tylko „niechętnie dopuszczam” taką możliwość, tzn. zdaję sobie sprawę z obecności takich teorii w obiegu – ale dzięki temu poruszyłeś sporo ciekawych wątków, więc nie szkodzi. Gdybyś chciał założyć bloga poświęconego sztuce współczesnej pt. „W oczekiwaniu na skandal”, to masz moje błogosławieństwo :-)

    Odnośnie „kwestii Beethovena” i akceptacji „sztuki wysokiej” – różnimy się tylko inną interpretacji słowa „akceptacja”. Wyjaśniłem już wyżej, że nie chodzi mi o obecność w płytotece przysłowiowej gospodyni domowej lub obok lustra u fryzjera, ale o pewną zgodę i zrozumienie estetyczne na podstawowym poziomie percepcji. Równie mało kto słucha na co dzień chorału gregoriańskiego i jeszcze mniej osób zetknęło się z Petrarką, ale są to rzeczy nie budzące potencjalnie sprzeciwu, gdy do szerszej ekspozycji dojdzie – patrz fenomen chorału w grze „Halo” albo nakład płyty opartej na upodobaniach autorki „50 Shades of Grey”. Taka „akceptacja” dotyczy wszystkich dominujących nurtów muzycznych z kolejnych epok aż do początku XX wieku. Pomimo upływu czasu jego reprezentanci pozostają w masowej świadomości tyleż artystami-awangardzistami co żartownisiami.

    Przy czym: tego stanu rzeczy w żaden sposób nie oceniam. Pewnie równie wiele mówi to o nas, co o samej sztuce. Burzę się tylko równaniu „sztuka (wciąż) nieakceptowana = sztuka (wciąż) aktualna/nowoczesna”. Bo z perspektywy XXI wieku dodekafonii i – szerzej – atonalnościom bliżej do romantyzmu niż Facebooka. Jako elementy warsztatu „współczesnego kompozytora” – jasne. Jako sedno jego twórczości i główna metoda stymulowania przeżyć estetycznych u odbiorcy – no weź. Jeśli trudno zrobić krok naprzód, dopuśćmy skoki w bok albo wstecz w różnych kombinacjach, zamiast dreptać w jednym miejscu.

    A co do Langa, to właśnie przybyło mu dowodów sympatii – w przyszłym roku dostanie od Francuzów Ordre des Arts et des Lettres, a na sezon 2013-14 kompozytorem-rezydentem uczyniła go sobie Carnegie Hall. „Postmodernistyczny figuratywizm” kojarzy mi się właśnie z nim, więc może znów zachodzi jakaś równoległość.

  12. fripper pisze:

    Przepraszam, że kilka rzeczy źle zrozumiałem w Twoim tekście i też za to, że ta moja notka taka długa.

    Sądząc po komentarzach innych, nie jestem jednak jedyny, który wyczytał pewien rodzaj pretensji do „awangardy” o to, że nie została (nie zostanie) masowo „zrozumiana”.

    Jeśli chodzi o „sztuka (wciąż) nieakceptowana = sztuka (wciąż) aktualna/nowoczesna”, to chyba trochę inaczej wygląda to jednak u akademików i krytyków muzycznych, a inaczej u akademików i kuratorów sztuk wizualnych. Ci ostatni jednak bardzo daleko odeszli od awangard pierwszej połowy XX wieku. Owszem – bywa, że się doń odwołują, ale raczej można u nich zauważyć wręcz obsesyjny pęd do radykalnego progresywizmu, dlatego dla niektórych czyste malarstwo to już przeszłość. Często zresztą to szukanie nowych środków wyrazu jest naciągane i odbywa się nieco po omacku i ma charakter doktrynalny. Inny problem to zdominowanie współczesnej sztuki przez teoretyków, kuratorów i rozmaite dyskursy. Artyści stają się czasem postaciami drugoplanowymi i stanowią tło dla kuratorów. Ma to swoje interesujące, ale i mniej ciekawe aspekty.

    Jeśli chodzi o muzykę, to kilka razy słuchałem (w TVP Kultura lub w radiowej „dwójce”) debat rozmaitych muzykologów i odniosłem wrażenie, że duża część tego środowiska to jakiś straszliwy beton (co najbardziej było słychać właśnie w tej radykalnej agresji w stosunku do jakichkolwiek przejawów minimalizmu). Są to jednak ludzie, którzy zupełnie inaczej odbierają muzykę niż „przeciętni”. Dla nich muzyki nie tyle się słucha, co się ją czyta. Dźwięk ma znaczenie wtórne w stosunku do struktury i konstrukcji partytury. Jedna z podsłuchiwanych przeze mnie rozmów dotyczyła Xenakisa. Okazało się, że dla przeciętnego człowieka Xenakis i np. wczesny Penderecki brzmią podobnie i wydaje się, że to zbliżony rodzaj awangardy, ale dla takich znawców jest to coś radykalnie odmiennego. Panowie tłumaczyli, że Xenakis i jemu podobni (np. Dufourt) stanowili coś zupełnie nowego w stosunku do wcześniejszych prądów muzyki XX wieku, że ich działalność była niezwykle odkrywcza. Dla takiego analfabety partyturowego jak ja, nie jest to takie oczywiste, więc staram się to usłyszeć (bo nie mogę zobaczyć), ale nie zawsze wychodzi. Może więc dzisiaj na uczelniach promuje się radykalnie nowoczesnych kompozytorów, tylko że – poza ich wykładowcami – nikt o tym nie wie:) Troszkę żartuję oczywiście. Ciekawe, że muzyka atonalna też może być odbierana jako bardziej emocjonalna, „ładna” lub mniej: http://etiennedeleflie.net/2010/11/17/xenakis-and-ligeti-how-to-compose/ Zauważyłem to zresztą po sobie.

    Z drugiej strony, mimo że chętnie z Tobą „czekam na skandal” (który pewnie przyjdzie z najmniej oczekiwanej strony), to jednak mam pewne wątpliwości co do takiego myślenia tylko kategoriami postępu. Myślę, że w każdej dziedzinie artystycznej powstają dzieła, które choć żadnych drzwi nie wyważają (ani nawet nie otwierają), to są warte docenienia ze względu na pewną solidność, rzetelność, poruszane treści itp. Mogą to być akwarele albo zespół bluesrockowy:)

  13. Mariusz Herma pisze:

    Pretensje do „awangardy” mam – ale tylko za uporczywe okupowanie podium, kiedy nie ma już nic szczególnie ciekawego do zaproponowania, przy równoczesnym strojeniu się w piórka radykalizmu. Z drugiej strony żaden nurt nie ustępował dobrowolnie, trzeba go było zwyczajnie zdetronizować. Więc te pretensje są, jak słusznie zauważono, naiwne.

    Uwaga o „czytaniu muzyki” – absolutnie tak. Rozmaite klasterowe rzeczy potrafią brzmieć de facto identycznie, ale gdy za jednymi stanie idea kumulowania losowego, a za drugimi algorytmicznego, to będą służyć niemal za dwa odrębne nurty i pretekst do ciekawej debaty.

    Odnośnie ostatniego akapitu, to jak wspomniałem i według mnie zastój „nie przeszkadza powstawaniu wspaniałych dzieł, tyle że bez bijatyk”. W głównym wpisie sympatyzuję w końcu właśnie z akwarelistą. Ale wszelkie nadinterpretacje faktycznie obciążają przede wszystkim mnie, tym bardziej że zawodowo zajmuję się (teoretycznie) jasnym formułowaniem myśli na piśmie :-)

  14. fripper pisze:

    Myślę, że to nawet dobrze, że się pojawiły nadinterpretacje – dzięki temu zrobiło się ciekawiej:)

    Absolutna racja co do tego, że nurty nie ustępują dobrowolnie. Niestety obawiam się, iż „bez bijatyk” się nie da, bo zawsze się znajdzie jakiś zarzut w stosunku do każdego wspaniałego dzieła. Z moich doświadczeń wynika, że kłótnie twórców o kwestie artystyczne są nie mniej zajadłe niż w przypadku polityków. Chociaż np. u fizyków jest chyba podobnie, ech…

Dodaj komentarz