Imponderabilia

W obszernej recenzji nowej książki Davida Byrne’a o tym, „Jak działa muzyka”, Simon Reynolds zwraca uwagę na ciekawy fragment o ograniczeniach. Byrne wyznaje przekonanie, że ograniczenia wybitnie służą kreatywności. Dlatego pozytywnie patrzy na coraz popularniejsze zespoły zdalne. Przy współpracy na dystans ograniczeń jest bez liku. Na przykład wiele decyzji, które możemy czy musimy podjąć, bierze na siebie partner, zamykając tym samym pewne opcje. „Co jak zwykle okazuje się błogosławieństwem – pisze Byrne – bo całkowita wolność bywa tyleż dobrodziejstwem co przekleństwem”.

„Normalne” zespoły także potrafią być podobnym ogranicznikiem:

Główny kompozytor dostosowuje swój songwriting tak, aby współgrał z mocnymi stronami innych muzyków i omijał ich słabości. I znów „ograniczenia te mogą okazać się wyzwalające”. W ten sposób grupy formowane przy udziale przypadku – bo w tym samym stopniu przez muzyczne podobieństwa co przez przyjaźń  – rozwijają „głos zespołowy”. Jeśli bywa on oryginalny i innowacyjny, to właśnie dlatego, że kreatywność grupy przepuszczona jest przez wąski kanał, w którym talenty i umiejętności jej członków mogą się zazębić.

Dla podparcia swojej tezy Byrne powołuje się na konsekwencje rozpadu słynnych zespołów. Świeżo upieczeni soliści mogli dowolnie dobierać sobie współpracowników – na przykład wśród doskonałych technicznie muzyków sesyjnych. „Wydawałoby się, że dostęp do lepszych wykonawców da kompozytorowi więcej wolności i uczyni go tym samym bardziej wszechstronnym – pisze Byrne. – Tak jednak dzieje się rzadko”.

Wypadałoby teraz zrobić tabelkę i sprawdzić, czy rzeczywiście „rzadko”. Pierwszy do głowy przyszedł mi Peter Gabriel, który ewidentnie skorzystał. Drudzy Beatlesi? I ci już, choć różne są gusta, nie bardzo. Floydzi mimo punktowych sukcesów pozostali w różowym cieniu. Podobnie Paul Simon. Podobnie Led Zeppelin. I Fleetwood Mac, i The Pixies. Ale już Neil Young? Albo N.W.A.? The Impressions, Sugarcubes… N’Sync?

Pozostaje także pytanie, w jakim stopniu za ewentualny spadek formy solistów odpowiadał w każdym przypadku rozpad zespołu, a na ile rozpad zespołu bywał spowodowany spadkiem formy.

*

Zasłużony muzyk i producent Steve Albini znany również z niechęci (bez „do”) gościł ostatnio w cyklu HateSong, w ramach którego serwis AV Club namawia artystów do łajania kolegów po fachu.

Na przedmiot własnej tyrady Albini wybrał piosenkę „Believe” Cher, która rzeczywiście zaprzecza jego surowemu podejściu do dźwięku. Słusznie zauważa, że dawniej Auto-Tune stosowano dyskretnie, chodziło o niezauważalną korektę niedoskonałych wykonań. Sukces „Believe” sprawił, że dyskrecja nie była już konieczna. Cher dała wszystkim wymówkę, by używali Auto-Tune…

…niewłaściwie i bezwstydnie. I nie przejmowali się, czy ktoś zauważy. Wszyscy ci, którzy przepuszczali nieczyste nuty przez Auto-Tune dla ukrycia faktu, że są złymi wokalistami, odtąd mogli ów fakt zaakceptować. Wydawało się to nieuniknione i kiedy istotnie nastąpiło, poczułem się zdołowany. 

Albini narzeka więc, że deficyt kompetencji wokalnych na jakiś czas przestał być powodem do wstydu. Przeciwnie: brak zamienił się w atut. W tym miejscu chętnie spytałbym legendę garażów: czym różni się to od stosunku punk rocka do umiejętności gry na gitarze?

*

Magazyn New York policzył, ile na różnych frontach zarobiło oficjalnie już królujące w sieci „Gangnam Style”:
.

• 853 miliony odsłon na YouTube. Tysiąc odsłon = 2$. To daje 1,7 mln dol. Przy czym niewiele mniej, bo 1,3 mln dol. zarobił na „Gangnam” sam serwis.

• 2,7 mln mp3 w USA. Przy standardowych stawkach daje to około 243,7 tys. dol.

• akcje YG Entertainment, agencji Psy, od premiery „Gangnam” zyskały na wartości 26%

• kurs DI, koreańskiego producenta półprzewodników, któremu szefują tata i wujo Psy, skoczył o 154%

• walory Hite Jinro, koreańskiej gorzelni, z której trunku Psy skorzystał na jednym z koncertów, zdrożały od tego czasu o 20,5 %

• w październiku Koreę Płd. odwiedziło o 6 tysięcy turystów więcej niż przed rokiem
.

Co do tego ostatniego, to Koreańska Organizacja Turystyki Halyu – jakże trafna nazwa – przeprowadziła w Los Angeles ankietę, w której 70% mieszkańców miasta zadeklarowało, że po obejrzeniu teledysku „Gangnam” zapragnęli odwiedzić ojczyznę Psy.

*

A skoro jesteśmy przy streamingu, to linkowany już tutaj lament Damona Krukowskiego z Galaxie 500 wywołał, jak przystało na dobre teksty, serię wielu innych dobrych tekstów. Wysokości stawek Spotify broni między innymi David Macias, szef jednej z niezależnych firm dystrybucyjnych, wytykając przy okazji dość poważne błędy obliczeniowe i merytoryczne Krukowskiemu. Cenna jest na pewno uwaga, że sam podział zysków w modelu streamingowym – 60% dla właściciela nagrania, 10% dla posiadacza praw autorskich i 30% dla pośrednika – jest identyczny jak w iTunes. A kluczem do zysku pozostaje, naturalnie, skala:

Spójrzmy na singiel „Sunshine” Matisyahu. W ostatnim kwartale odtworzono go na Spotify 291 tys. razy. Wygenerował więc 1,5 tys. dolarów. Jeśli wziąć pod uwage, że Spotify wciąż raczkuje w USA i prawdopodobnie znacznie jeszcze urośnie, potencjalny pułap przychodów wygląda naprawdę ekscytująco.

W niegłupiej dyskusji pod artykułem ktoś słusznie zwrócił uwagę, że wystarczyłoby co setny stream zamienić na mp3 i efekt byłby ten sam. Tyle że tym razem to empetrójkowicze teoretyzują, a Macias podaje konkrety: jeden utwór, w jednym serwisie, przez jeden kwartał = 1569,11 dol.

Ciekawej, hipotetycznej kalkulacji dokonał jeden z bloggerów: bazując na statystykach Galaxie 500 z Last.fm oszacował, ile grupa zarobiłaby począwszy od narodzin w 1987 roku do dnia dzisiejszego, gdyby od początku funkcjonowała w rzeczywistości streamowanej. Przy ostrożnych wyliczeniach: milion dolarów.

W ostatnim kwartale utwór „Tugboat” zarobił na Spotify 29,80 dol. Spotify ma około 20 milionów aktywnych użytkowników. Załóżmy, że stanie się najgorsze – Spotify zdominuje świat i będzie miało miliard użytkowników. Wówczas samo „Tugboat” przyniesie zespołowi, który przestał istnieć w 1991 roku, przynajmniej 1490 dolarów na kwartał.

*

Po 45 latach od założenia magazynu „Rolling Stone” Jann Wenner odchodzi ze stanowiska redaktora naczelnego. Nie zazdroszczę jego następcy* – „aktorowi, komikowi, muzykowi, pisarzowi i reżyserowi”, jak podaje Wikipedia. Ale sam Tim Heidecker wydaje się rozpoczynać rządy w dobrym humorze:

Kilka zmian musi nastąpić:

– chciałbym lekko zrewidować system ocen – według mnie powinniśmy dodać jedną gwiazdkę, tak aby mogły się pojawiać recenzje sześciogwiazdkowe (chociażby w nawiązaniu do sześciu strun gitary)

– chciałbym wprowadzić rysunki w stylu New Yorkera, tyle że w tematyce rockowej

– z powrotem skupić się na zespołach i artystach, którzy pomogli uczynić Rolling Stone’a ikoną, którą obecnie jest. (…) Van Morrison, Bonnie Raitt, Eagles, Rolling Sones, The Beatles, Zeppelin, itd.

Komentarze pod wpisem sugerują, że wiele osób nie załapało – mam nadzieję – żartu. Aczkolwiek poczynania tego i innych tytułów w ostatnich latach w pełni ich usprawiedliwiają.

*Edit: Żart okazał się większy

.

Fine.




5 komentarzy

  1. fripper pisze:

    Tej sprawy z ograniczeniami to się zapewne Byrne od Eno nauczył, ale przecież sam czasem działał inaczej. Już z Twojej „tabelki” wynika, że (jak zwykle) takie mądrości nie mają charakteru uniwersalnego i po prostu raz się sprawdzają, a raz nie. Wszystko chyba zależy od charakteru i zdolności danego muzyka: dla jednych ograniczenia podziałają ekstremalnie twórczo, innych po prostu ograniczą.
    Albini z kolei trafił kulą w płot z Cher, bo – pomijając Twój argument o punku – auto-tune w „Believe” jest używany wbrew jego przeznaczeniu, a więc nie ma na celu ukrywania niczego, a raczej (poprzez jego wyeksponowanie) traktowany jest jako rodzaj specyficznego instrumentu, który jest efektem samym dla siebie. Chociaż chyba kiedyś czytałem, że producenci Cher nie przyznawali się z początku do użycia auto-tune’a.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Simon Reynolds – nie wiem, czy z własnej inicjatywy, czy wyczytał w książce – maksymę „restriction is the mother of invention” odnosi do Holgera Czukaya. Ale że Eno z Czukayem nieraz mieli okazję filozofować nad konsoletą, to chyba na jedno wychodzi.

  3. fripper pisze:

    To wszystko wyjaśnia:) Od dawna jestem wielkim fanem Eno, ale od kiedy poznałem dobrze krautrock, to cenię go jakby (trochę) mniej. Po prostu wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak dużo w muzyce i koncepcjach Eno (ale też w jego charakterystycznych rozwiązaniach brzmieniowych) jest zaczerpnięte z krautrocka.

  4. vlad.palovy pisze:

    LAX 2012 Brodki dostepne w P2P rownolegle z premiera. Zadna rewelacja to nie jest, mam na mysli muzyke, ale jest OK. Wydarzenie miesci sie w temacie imporderabilii. Dla mnie osobiscie, jest to pierwsza globalnie dostepne nagranie, w gatunku indie pop, polskiego artysty. Jestem w P2P od mniej wiecej dekady. Byc moze cos mi umknelo? Nie wiem. Dzielna Brodka :D

  5. Mariusz Herma pisze:

    Wydanie fizyczne z półrocznym poślizgiem i po wspomnianej globalizacji to ciekawe posunięcie, ale cóż – święta!

Dodaj komentarz