K’Naan nagrał jedną z najgorszych płyt, jakie słyszałem w tym roku. Wyobraźcie sobie album, na którym jednocześnie znaleźliby się powiedzmy Bono, Nas, Nelly Furtado i Keith Richards, a tytuły utworów nawiązywałyby do Pink Floyd. To się stało.
Po znakomitym „Troubadour” sprzed trzech lat wszechstronna marność „Country, God or the Girl” przekraczała więc wszelkie obawy zbudzone wuwuzelami i napojone Coca-Colą. Bo chłopak przygotował wzorcowy muzak właśnie do imprez masowych i reklam.
Teraz zadziwił mnie po raz drugi. Nie dość, że potrafił własną porażkę dostrzec wraz z przyczynami, to jeszcze publicznie o tym opowiedział. Jak się okazuje, odebrał pouczający telefon z wytwórni Universal – „Pamiętasz, że twoimi fankami są głównie 15-letnie dziewczęta?” – po czym…
Zacząłem mówić „tak”. Tak dla topowych producentów. Tak dla przeniesienia nagrań z Kingston do Los Angeles. Tak dla nazwania bohaterów moich piosenek imionami w rodzaju Mary.
Przy czym w odróżnieniu od wielu podobnych historii K’naan uczciwie bierze winę na siebie i do słowa cenzura dopisuje „auto”. No i trzeźwo przyznaje, że dziewictwa raczej nie odzyska. Co dawałoby pewną nadzieję, że może jednak.
.