Era kowera

Kiedy dwa lata temu przygotowywałem artykuł „Muzyka bez nośnika”, głośno było o stratach, na jakie wykonawców bardziej popularnych narażają przebiegli imitatorzy. Natychmiast po radiowym debiucie potencjalnego przeboju nagrywali własne wersje i wrzucali je na iTunes, któremu oryginalnego utworu jeszcze nie dostarczono. Wytwórnie wciąż praktykowały bowiem doskonalony przez dekady zwyczaj kumulowania ekscytacji, opóźniając premiery komercyjne w stosunku do radiowych nawet o kilka tygodni.

W rezultacie tysiące słuchaczy czy to przez pomyłkę, czy to preferując wróbla na dysku nad gołębia w eterze zaopatrywały się w podróbkę. I nieraz na niej poprzestawały – skądinąd niekoniecznie gorszej od oryginału – poprzestawały. Raczej później niż prędzej problem zauważyli najbardziej zainteresowani, tak że w końcu sam szef brytyjskiego Universal Music zauważał:

Czasownika „czekać” nie ma w słowniku dzisiejszej młodzież. Odkryliśmy, że wyszukiwania danego utworu w Google czy iTunes osiągały najwyższy pułap na dwa tygodnie przed handlową premierą, a potem zanikały. Publiczność traciła zainteresowanie lub szukała pirackich wersji.

Decydenci poszli więc po rozum do głowy i wraz z nastaniem 2011 roku ogłosili, że premiery odsłuchowe zsynchronizują ze sprzedażowymi. Różnie jednak z tym bywało. Jeszcze w ubiegłe wakacje głośno było o wyspecjalizowanej w małpowaniu grupie Precision Tunes, która wystawiając na iTunes własną wersję „Payphone” Maroon 5, wprowadziła ją na dziewiąte miejsce brytyjskiej listy sprzedaży na tydzień przed tym, jak chłopcy sami oficjalnie wypuścili singiel.

Jak pokazuje wykres powyżej, nawet po uporaniu się z kopikotami – Precision Tunes dopadnięto i usunięto, chyba nawet bez podejmowania kroków prawnych – Maroon 5 pozostają dręczeni przez kowerą konkurencję. Co równie wiele może mówić o rynku, jak o talentach wykonawczych samej grupy. YouTube’owa nowość polega na tym, że zamiast ścigać – niektórzy zaczynają korzystać. Po prostu umawiają się na podział zysków z oględzin owych kowerów. I to potwierdzałoby, że przemysł muzyczny czegoś się w ostatnich latach nauczył, czym tłumaczyło się dzisiaj ten oto nowiutki wykres:

Nowy raport o światowym rynku muzycznym opublikowało IFPI. Główne przesłania wypunktował na blogu Bartek Chaciński. W skrócie: odnotowano symboliczny wzrost  przychodów (+0,3 proc.) i radykalną poprawę humorów. W komentarzu pozwoliłem sobie zwrócić uwagę, że zatrzymanie wieloletniego trendu spadkowego tłumaczyć można mnóstwem elementów – od streamingu po zwyczajny rezultat dobicia rynku do racjonalnego poziomu, bo ten z przełomu wieków był sztuczną bańką napędzaną kompaktowym recyklingiem, siłą przedinternetowych mediów i ekspozycjami w wal-martach tego świata – ale można też powiedzieć krótko: Adele.

Sam album „21” rozszedł się w 8,3 mln egzemplarzy, chociaż 18 mln rozprowadzonych w roku premiery (2011) powinno było nasycić rynek po wsze czasy. A do płyty dochodzi „Skyfall” w rozmaitych intratnych wcieleniach: od singla (ponad 2 mln kopii) przez nieprawdopodobną liczbę emisji radiowych po wywindowanie popytu na Bondowy soundtrack do poziomu nienotowanego od 27 lat. Suma tych elementów oscyluje pewnie wokół 1 proc. wszystkich „przychodów handlowych z muzyki” i zmienia smutny minus w wesołego plusa. Gdy entuzjastycznie wylicza się fonograficznych dobroczyńców, pomiędzy iTunes, Spotify i YouTube wypadałoby więc umieścić Adele.

Poza tym w komunikatach towarzyszących raportowi IFPI moją uwagę przykuł szef organizacji, Frances Moore, tą oto wypowiedzią:

„These are hard-won successes for an industry that has innovated, battled and transformed itself over a decade”.

Tak się zastanawiam, czy za „hard-won successes” można uznać nieuniknione, choć odkładane przez kilkanaście lat, ulegnięcie presji rzeczywistości. Pierwsze serwisy streamingowe ruszyły wszak w 1999 roku. Tyle że wkrótce potem ukatrupił je sędziowski młotek. No i czy przystoi chlubić się łaskawym skorzystaniem z gotowych rozwiązań, których nie zawdzięczamy ekspertom od fonografii czy audio, lecz producentom komputerów (samo iTunes odpowiada za czwartą część rynku), młodym skandynawskim programistom (którym Ameryka przez lata odmawiała wizy) i przedsiębiorcom, których swego czasu wygnano.

Propaganda sukcesu jest wreszcie myląca o tyle, że – jak zauważył Piotrek Lewandowski – chodzi o nominalny, a nie realny wzrost przychodów. Gdy uwzględnić inflację, jesteśmy dalej na minusie. Niepodważalnym precedensem jest jednak powracający entuzjazm branży fonograficznej. Po raz pierwszy od końca lat 90. nastroje panujących zaczynają korespondować z samopoczuciem poddanych, którzy zalety chmur i strumieni docenili pół pokolenia temu. I ta niespodziewana zgoda wydaje się w tym wszystkim największym plusem.

.

Fine.




3 komentarze

  1. BW pisze:

    Bardzo ładny wykres, ale biorąc go dosłownie można pomyśleć że w 2012 sprzedano muzykę za 16.5 dolara… :)

  2. Mariusz Herma pisze:

    Sztuka nie jest domeną dosłowności :-)

    Domalowałem bln-kę, może autor nie obrazi się za naruszenie integralności dzieła.

  3. […] związku z nominalnym przełamaniem kilkunastoletniej bessy fonograficznej próbuję w dzisiejszej „Polityce” streścić ostatnie […]

Dodaj komentarz