Suites & Tie

Justin 'Yes' Timberlake

Znałem progrockowych fundamentalistów, którzy potrafili kupić płytę tylko po obejrzeniu okładki… tylnej. Konkretnie na podstawie czasów utworów. Kilkanaście kilkuminutowych piosenek – biedni Beatlesi – wykluczało zakup. Ideał uosabiało 80 minut podzielonych na cztery dwudziestki. I nawet bardzo zasłużony artysta mógł łatwo stracić zaufanie podwładnych, gdy pozwalał sobie na skok w zwięzłość. Zwrot ku suitom automatycznie przywracał linię kredytową.

Jeśli tacy słuchacze jeszcze istnieją i w przyszłym tygodniu zabłądzą przypadkiem między półki z popem, wyjdą ze sklepu z nowym albumem Justina Timberlake’a. „The 20/20 Experience” mogłoby się bowiem nazywać „Suites & Tie”. Krawat ze względu na pozycjonowanie się w roli luksusowej marki. Suity dla czasów utworów, bo na płytę się składają następujące wielkoludy:

Pusher Love Girl – 8:03
Suit & Tie – 5:27
Don’t Hold the Wall – 7:11
Strawberry Bubblegum – 8:00
Tunnel Vision – 6:47
Spaceship Coupe – 7:18
That Girl – 4:47
Let the Groove Get In – 7:12
Mirrors – 8:05
Blue Ocean Floor – 7:22

Całe 70 minut podzielone na marne 10 utworów. Przy okazji poprzedniego „FutureSex/LoveSounds” 66 minut poszło w dwunastkę (i tak nieźle). A nieco ponad godzinny solowy debiut Justin rozpisał na trzynaście ścieżek. Z wiekiem zdecydowanie nam progroczeje. Co fanom w ogóle nie przeszkadza, bo kiedy ostatnio – czy w ogóle? – pupil RMF-ów tego świata startował na RYM z perspektywą (3.83) na końcoworoczne pole position? A może RYM-owcy też spoglądają najpierw na tylną okładkę?

Ta powyższa z pozdrowieniami dla zmarłego właśnie Petera Banksa, jednego z założycieli grupy Yes. Za którą, prawdę mówiąc, nigdy nie przepadałem. Ale akurat nie z winy gitarzysty.

.

Fine.




9 komentarzy

  1. koko pisze:

    trochę nie w temacie , ale nie do końca . Wczoraj posłuchałem Selling England by the Pound – Genesis i muszę przyznać, że dawno nie słyszałem tak dobrej płyty. To był współczesny mix stereo, który akurat w tym przypadku dał świetne efekty. Spotify umożliwia takie rozwiązania, ale i tak kupię winyl.
    No i posłucham po latach reszty Genesisów z Piotrusiem Gabrysiem.

    p.s.
    Z Yesem, też mi nie po drodze.

  2. airborell pisze:

    Przecież wiesz dobrze, że w przypadku Marillion wcale nie o długość chodziło, a o zmianę stylu (na coś w rodzaju jakiegoś AOR).

    A Yesom akurat zdecydowanie najlepiej wychodziły najdłuższe utwory (może nie te z Oceanów akurat…) I nawet w świecie progresywnym oni są pod tym względem wyjątkiem.

  3. Mariusz Herma pisze:

    Z dzieciństwa (!) pamiętam, że „Holidays” potępiano w pierwszej kolejności za zamiar (proste, krótkie piosenki), a w drugiej za jakość. A „Brave” znowuż chwalono tyleż za poziom – słusznie – co za nawrócenie na „ambitną muzykę” (u mnie wygrywa zresztą cudowny kompromis środkowego „Afraid of Sunlight”). Podobnie oberwało się zrazu Porcupine Tree za radiową z pozoru zawartość „SD” i „LBS”, choć obie uznano potem za klasyki. Pamiętam za to przynajmniej jedną osobę, która kupiła „The Sky Moves Sideways” ze względu na długości obu częsci tytułowej suity :-)

    @ Genesis – „Dancing With the Moonlit Knight” 10/10.

  4. Kamil pisze:

    Właśnie! Afraid of sunlight to cichy bohater dyskografii zespołu. I chyba najlepszy, bo choć Brave jest świetne, to jednak ma w swojej narracji momenty nietrafione. Zaś Afraid jest tak samo depresyjne, a broni się po latach znacznie lepiej. Wydestylowali na nim samą esencję (kawałek Beyond You zawsze mnie rozrywa). Ogólnie wolę znacznie erę Hogarthowską :)

    Z Yesów to wczesne płyty coś robią – Yes Album, Fragile i najlepszy Close to the Edge. Resztę raczej można sobie odpuścić.

    A Timberlake bardzo dobry. Choć nie zawsze rozsądnie porozciągał te utwory, ale doceniam fakt, że nawet nie ukrywał się ze swoimi progowymi aspiracjami :) W końcu jeżeli Zeppelini czy Floydzi mają 10 minutowe kawałki, to czemu nie pop? :D Futuresex nie przeskoczył, ale debiut tak. Tylko w pierwszej części Mirrors niesmacznie mierzy w lukrowany hit, ale końcowa faza utworu zmywa mój dyskomfort.

  5. airborell pisze:

    Ale nie chodzi o samą prostotę piosenek, ale o ewidentną chęć zaistnienia w segmencie rynku zajmowanym przez różne Foreignery, Toto i REO Speedwagony. Kayleigh i Lavender jakoś fanom M. nie przeszkadzały (chociaż słyszałem też o takich, dla których Misplaced Childhood to była „zdrada”).

    Co do LBS, tam krótkie kawałki są zdecydowanie lepsze niż dłuższe ;).

  6. fripper pisze:

    Ach! Progrockowy fundamentalizm związany z długością utworów – sam w to wpadłem, na szczęście na bardzo krótką chwilę.

    Ja akurat Yes lubiłem i lubię do dzisiaj, momentami nawet bardzo. Miałem kilkuletnią przerwę w ich słuchaniu i aż się zdziwiłem jak bardzo wciąż mi się to podoba. Mam tu na myśli okres „The Yes Album” – „Relayer” („Tales…” jest tu wyjątkiem, ale też się da słuchać w sumie). „Close to the Edge” jest dla mnie jedną z najbardziej równych rockowych płyt ever. „Relayer” jest skrajnie rozbuchany, bombastyczny i jakby rozlatuje się od środka, a mimo to jest wspaniały. Bardzo mnie ucieszyło, że na Pitchforku do pewnego stopnia Yes zrehabilitowano, podobną radość sprawiło mi odkrycie, jak bardzo „The Soft Bulletin” Flaming Lips „zajeżdża” Yes.
    Nigdy natomiast nie budzili mojej sympatii członkowie zespołu (poza Brufordem) – to jakaś wyjątkowo antypatyczna zgraja.

    Co do Marillion, to też wolę „Afraid of Sunlight” od „Brave”. W ogóle zresztą za „Brave” nie przepadam. Jest wiele lepszych płyt z Hogarthem.

    A jak wrażenia z Justina? Nie miałem jeszcze czasu przesłuchać. Pierwszy kawałek mnie rozczarował, ale jestem fanem poprzedniej płyty, więc żyję nadzieją:)

  7. Mariusz Herma pisze:

    Dwa razy słuchałem – z niemałą przyjemnością, choć niektóre fragmenty zbyt lekką ręką zwielokrotniane (i stąd te dylanowskie czasy). Generalnie i ciekawie, i ładnie. A do tego w aurze, która (mnie przynajmniej) od razu wprawia w dobry nastrój.

  8. A widział już redaktor tracklistę The Knife? Odnoszę wrażenie, że właśnie wraca zapotrzebowanie na koncept albumy. Patrz również Autechre, czy choćby DJ Koze! Uważam to za świetną odtrutkę na epki i mini LP, choć z drugiej strony 22 minuty debiutu Ul/Kr to czas idealny aby poczuć niedosyt bez przeciążania słuchacza ich jakby nie patrzeć mocno skondensowaną muzyczną wizją. Pozdrawiam!

  9. Mariusz Herma pisze:

    Właśnie słucham (http://pitchfork.com/advance/62-shaking-the-habitual/). 19-minutowe „Old Dreams Waiting To Be Realized”, pięć 9/10-minutówek, najkrótszy (pełnoprawny) utwór 4:36… prawda. A i sama muzyka adekwatnie człapiąca.

    Dwójka UL/KR tylko o 6 minut dłuższa :-)

Dodaj komentarz