Styczeń 1/2

Fire! Orchestra - Exit!Fire! Orchestra – Exit! (Rune Grammofon)

 

Przez drzwi wyważone kopniakiem Matany Roberts jak gdyby nigdy nic przespacerowała płyta należąca do najbardziej pogiętych, jakie widziała czołówka RateYourMusic. I pięknie.

Kompletowanie gatunków wciśniętych w te trzy kwadranse ułatwi prześledzenie rodowodu przybocznych Matsa Gustafssona. Jest tu wokalistka Wildbirds and Peacedrums. Jest sekcja dęta bezgranicznego Atomic. Tubowy Mikołaja Trzaski. Weteran szwedzkiej improwizacji. Młodzieżówka szwedzkiego twee. Idol i zarazem fan Willa OldhamaWolny śpiewakHałaśnik… Zatrzymajmy się na ćwierćmetku – cała załoga liczy aż 28 osób – i przełóżmy tę podgrupę na etykietki: indie, folk, pop, alt. country, drone, noise, post-rock, po trzykroć jazz big bandowy i po pięciokroć free. Szaleństwo.

Trzema kolumnami stoi sukces artystyczny „Exit!” i fenomenalny odbiór tego albumu. Najpierw stabilną, wyrwaną prosto z klasycznego krautrocka sekcją rytmiczną, która zazwyczaj lekceważy szarże i chaotyczne rejterady – oto i kolumna druga – dmących. A niesione podmuchem tej zawieruchy lewitują (utwór pierwszy) lub lawirują (utwór drugi) głosy żeńskie. W ten sposób Fire! Orchestra dostarcza fizycznie odczuwalnych wstrząsów, ułudą porządku odciągając jednak nawet niehartowanego słuchacza od pokusy zastopowania nawałnicy. Dla kogo to wszystko? W zasadzie nie mam pojęcia, ale wiem od kogo. Charles Mingus, Gil Evans, Sun Ra klaszczą zgodnie, choć każdy z innej przyczyny.
.

Torres TorresTorres – Torres (self-released)

 

Nieśmiały debiut wydany samodzielnie przy zerowej promocji, a przecież godny weteranki. Jeśli w dziedzinie tej cenimy (nie od) dziś głównie kompozycje przy cichej akceptacji konserwatyzmu formalnego – nie każdy jest Sufjanem, większości pisana zwykła gitara i śpiew niemodyfikowany – to Torres ustawiła się swoją pierwszą płytą się w obupłciowej kolejce do czołówki roku. I drugoplanowej nadziei lat przyszłych, o ile nastąpią.

22-latka z Nashville, z domu Mackenzie Scott, nagrywa na setkę, otaczając swój głos nienachalnym brzdękiem czystego elektryka. Eksponuje w ten sposób, całkiem słusznie, swoje melodie, ekspresję i słowo – bardziej niż odważa się na to większość naturalnych konkurentek. (PJ Harvey > Cat Power ≥ Torres > EMA). Tylko dobrze świadczy o niej to, że najlepiej wypada właśnie obnażona: w „Chains” czy „Don’t Run Away, Emilie” czy chyba najpiękniejszym tutaj „Jealousy and I”. Ale też jedynym odczuwalnie nashville’owym, bazującym na akustyku „Come to Terms”.

Poza perkusją w trzech utworach (z dziesięciu) należy wspomnieć o sporadycznych klawiszach czy wiolonczeli, ale tylko tyle. Ani potrzebne, ani decydujące, jakkolwiek podparcie elektronicznym pomrukiem „Chains” wpisuje ten utwór w modną estetykę piosenkowego światłocienia (ciszodźwięku). Próbowałem wsłuchiwać się w teksty, ale zaczęły szkodzić muzyce, więc proponuję poprzestać na nutach. Zawsze poprawnych i składnych, w porywach porywających. Kierunek wiatru z reguły ten sam, i to byłoby moje jedyne zastrzeżenie.
.

José James – No Beginning No End (Blue Note)José James – No Beginning No End (Blue Note)

Dwie cudownie chwytliwe piosenki płyty nie czynią, ale wynieść ponad przeciętność i obojętny odbiór potrafią. Tym bardziej, że na poprzednim „Blackmagic” takie cudo trafiło się tylko jedno. Szczególności obu utworów – „Come to My Door” oraz „Heaven On the Ground” zaśpiewanego w duecie z Emily King – James wydaje się zresztą świadomy, skoro powtórzył je w bonusach.

Jako całość „No Beginning No End” to charakterystyczny dla nowego wieku soul bez duszy, czyli doskonała, superklimatyczna, perfekcyjne zagrana i zanucona forma bez namacalnej treści. Nastrój, zespół (Robert Glasper!) pierwsza klasa, refrenów do zapamiętania – jako się rzekło – parę. Aczkolwiek wyobrażam sobie kibiców hindizującego „Sword + Gun”, w którym gospodarza wspiera głos Hindi Zahry, trąbki oraz synkopy. Albo jazzującego „Vanguard”, harmonicznie rozmytego w ten przemiły sposób, który usprawiedliwia wątłość kompozycyjnego fundamentu. Jeśli pościelówa może być szlachetna, oto sam atłas.
.

Darkstar - News From NowhereDarkstar – News From Nowhere (Warp)

 

Wyszukiwanie frazy „Amplified Ease Animal Collective” daje wystarczającą ilość świadectw, by oskarżyć Darkstar o igranie ze stylistycznym plagiatem. Pitchforkowy Mark Pytlik zasugerował wręcz, że zwierzęcy rodowód rzeczonego „Amplified Ease” – ze wskazaniem na brzmienia z albumu „Feels” – dałoby się wykazać metodami naukowymi.

Nie jest dobrze, jeśli najciekawszym, a może i najlepszym, co można powiedzieć o czyimś albumie, to że promujący go utwór wiernie naśladuje twórczość innego zespołu. W pozostałych 35 minutach „News From Nowhere” wlecze się lub wlecze niemiłosiernie. O tyle dobrze, że nienachalnie, czy to w przybraniu nieistotnych elektronicznych ozdóbek, czy to okrojonej, zautomatyzowanej wersji charakterystycznej dla Brytyjczyków obróbki wokalnej.  Biorąc pod uwagę jakość materiału i paletę produkcyjną, trudno uwierzyć, że płyta ta powstała trzy lata po – a nie przed – debiutanckim „North”. Byłby to akurat szczyt hype’u na „Feels”, więc może jednak?
.

Kitty Pryde - D.A.I.S.Y. Rage EPKitty Pryde – D.A.I.S.Y. Rage EP (self-released)

Nawet w czasach streamingu najpierw obcuje się z tracklistą. „☠DEAD❤ISLAND☠”, „ay shawty 3.0”, „$krillionaire”, „NO OFFENSE!!!!!”… Gówniarską prezencję Kitty podpierają równie błazeńskie historie i nastoletni głos, muzycznie to jednak zupełnie poważna sprawa godna kolejnej Mercury Prize dla żeńskiej raperki. Gdyby tylko Kitty urodziła się po wschodniej stronie Atlantyku.

Pomimo młodego wieku dziewczyna wbija się w bity z intuicją bardziej obytych koleżanek i kolegów. Mniej intensywne destabilizuje i wypełnia sobą (patrz chórrap w „☠DEAD❤ISLAND☠”), a tym gęstszym pozostawia przestrzeń do wybrzmienia (kłębiaste „UNfollowed”). Czym zaimponowała mi szczególnie, to nadzwyczaj wysoko ustawiony jak na tak wczesny etap kariery filtr wodolejstwa. Zawsze mieści się w trzech minutach. Czasem obcina nawet końcówki. W rezultacie „D.A.I.S.Y. Rage” okazuje się bodaj najintensywniejszym kawałkiem rapu, z jakim miałem w tym roku okazję obcować. Czekajmy na LP.
.

Yo La Tengo - FadeYo La Tengo – Fade (Matador)

 

Po świetnym „Yankee Hotel Foxtrot” Wilco nagrało niezłe-choć-bez-zachwytów „A Ghost Is Born”. Dzisiaj pamiętam z niej głównie zwrotkową jednoakordówkę „Spiders (Kidsmoke)”. Podobnie będzie pewnie z trzynastą pełnometrażówką Yo La Tengo. A konkretnie otwierającym, nader konsekwentnym „Ohm”. Siedmioma minutami bicia w jeden chwyt na dwóch gitarach.

Walory „A Ghost Is Born” nie ograniczały się jednak do „Spiders” i z „Fade” też chciałbym zachować dla siebie kilka innych wspomnień. Ze wstępu rześkie „Is that Enough” z jego miękką smyczkową podszewką. Ze środka intymne wyznania męskie („I’ll Be Around”) i żeńskie („Cornelia and Jane” z niesamowitym echem opuszków palców suwających się ciężko po metalowych strunach akustyka). A przede wszystkim kroczący finał dęty „Before We Run”, którego powagę rozbija wesołkowatość doraźnych smyczków.

Sentymentalizm zespołu podkreślony tylko przez preferencje nowego producenta (Rogera Moutenota zastąpił znany i lubiany John McEntire) trudno atakować, skoro wycelowany jest w najlepszym możliwym kierunku: w klasyczne „And Then Nothing Turned Itself Inside-Out”. I tak jeśli choć jedną z trzech dekad dotychczasowego żywota Yo La Tengo spędziło się w ich towarzystwie, „Fade” oferuje nie tak znowu bezwartościowe poczucie – bycia u siebie.

.

Fine.




7 komentarzy

  1. Kamil pisze:

    Jest i pierwsze oficjalne 5/6 w tym roku :) Ciekawe czy na tym poprzestaniesz, bo póki co nie bardzo się dzielisz z nami, co tam Cię chwyciło mocno z tegorocznych wydawnictw.

  2. Mariusz Herma pisze:

    A co byś zaproponował?

  3. Kamil pisze:

    A co mogę? Mam tylko swoją ciekawość, która liczy na twoją dobrą wolę :) W sumie im więcej piszesz o jakiś płytach na stronie, tym lepiej. Ostatnio tego za mało trochę, ale pewnie brak czasu swoje robi.

  4. Mariusz Herma pisze:

    Raczej poczucie, że dobrze zrobić sobie czasem urlop od recenzji. A po 10 latach niemal ciągłego pisania pewnie wręcz należy.

    Pytałem, co Ci w pierwszych 4 miesiącach wpadło w ucho, bo jak widać zbieram myśli. Po ostatnich dwóch wieczorach przydałoby się – na pocieszenie – coś z Hiszpanii :-)

  5. Kamil pisze:

    W sumie masz rację z tą przerwą. Co mi wpadło? Raczej rzeczy oczywiste, które pewnie słyszałeś. Tutaj jest lista na bieżąco uzupełniana: http://rateyourmusic.com/list/kamil21/best_of_2013
    A propos Hiszpanii – nie pamiętam kiedy jakąkolwiek muzykę z tego kraju słuchałem. Niemiecką znacznie częściej mi się zdarza :)

  6. Mariusz Herma pisze:

    Polecam więc Luisa Eduardo Aute, któregośmy tu ostatnio z Grechutą konfrontowali :-) Powinien pojawiać się w tych wszystkich topach wszech czasów, szczególnie songwriterskich.

    Dzięki za listę – przegapiłem zupełnie tego Fabrica Sandwell District.

  7. Kamil pisze:

    Ok. To go sprawdzę.

Dodaj komentarz