The Joy Formidable – Wolf’s Law (Canvasback)
O bez mała dekadę spóźniło się radosne walijskie trio ze swymi równie pogodnymi, choć obficie przesterowanymi riffami. A mieliby potencjał pogodzić indiepopowców (tych z podpowiedzi AllMusic) z umiarkowanymi progresistami (Amplifier i okolice) tak ze względu na dwojaki rodowód, jak i podwójną gwarancję: minimalnej chwytliwości i (dążenia do) inwencji.
„Wolf’s Law” wydaje się wprawdzie najsłabszą pozycją w ich niedługiej dyskografii, ale wciąż potrafią ucieszyć kilkoma zagraniami dużego, średniego i małego kalibru. Do tych pierwszych zaliczyłbym zwyczaj zstępowania w otchłanie patosu przy gromach wspomnianych przesterów, z których na wyżyny wydobywa ich młodzieńczy głos Ritzy Bryan. Takie zestawienia zwykło się kojarzyć dosyć źle, bo z gotykiem. Tu dają radę. Dobrem średnim jest jedna z najśliczniejszych miniatur akustycznych sezonu, czyli „Silent Treatment”. A wśród małych taki chociażby drobiazg, jak reklamowana już tutaj aluzja do wydarzeń współczesnych.
I tak ofiarowując „Wolf’s Law” którąś już z kolei ponadprogramową godzinę dochodzę do wniosku, że może jednak wcale się nie spóźnili. W powodzi podobnie brzmiącej młodzieży z Trójkowego Ekspresu przemknęliby niezauważeni. A tak przypominają, że ówczesne własne i cudze fascynacje nie były tak zupełnie bezpodstawne.
*
Toro y Moi – Anything in Return (Carpark)
Krótki jak się okazuje żywot chillwave’u powinien Chaza Bundkicka utwierdzać w przekonaniu co do słuszności decyzji o rychłej dezercji i poszukaniu dla siebie miejsca jeszcze bardziej własnego. Pytanie, jaki nowa lokalizacja ma potencjał i na ile potrafi się ten potencjał wykorzystać. Wychodzi na to, że z płyty na płytę z oboma parametrami u Bundicka coraz gorzej.
Trójka to prawie alternatywy, prawie taneczny prawie pop dla słuchaczy przybiórkowych. Okolica tłumna, więc o świeżość trudno. A i sam Bundick okazuje się w tej dziedzinie niemal bezradny, proponując miałkie kompozycje w aranżach niezdecydowanych pomiędzy skromną lecz elegancką domówką a radiową dosadnością zwielokrotnianych tematów. Na moje ucho tylko raz ociera się o coś treściwego („Cake”) i ostatecznie najlepiej wychodzi mu grzanie się w cieple własnych początków („So Many Details”). Co prowadzi wprost do życzenia, o które nigdy bym się nie posądził. Czyli żeby tak dla odmiany Chaz popodgryzał nieco swój własny ogon.
*
Pantha Du Prince & The Bell Laboratory – Elements of Light
(Rough Trade)
Przesunięcie pór roku przez trzy miesiące nadawało właściwy kontekst przepastnym echom Hendrika Webera, zwiększając jego szanse na powrót wraz z początkiem kolejnej zimy – i zarazem sezonu podsumowań. Elektronicznej płyty roku z „Elements of Light” jednak nie będzie przynajmniej z dwóch powodów.
Powód jakościowy: berlińczyk występuje tutaj w wydaniu zautomatyzowanym i relatywnie sztampowym. Pozostaje producentem z wyższej półki, ale zbyt blisko rutynowego rzemiosła. Weźmy 17-minutowe „Spectral Spit”, serce albumu. Skazana na jednostajne tempo suita kilkakrotnie usiłuje wyrwać się europejskiemu chłodowi, skacząc chociażby w klimaty parakaraibskie. (Patrz niespodziewane wejście marimbopodobnego tematu w ósmej minucie). Ostatecznie jednak przegrywa z tętnem edytora. Monotonia rytmu tak skutecznie ustawia psychikę w zadanym rytmie, że następujące po niej pięciominutowe dzwonienie w „Quantum” i tak okazuje się zbyt krótkie, by zatrzeć pamieć o wcześniejszym maratonie. Co oczywiście niektórzy uznać mogą za największą zaletę utworu i całej płyty.
Powodów rodzajowy wiąże się z zagranicznym towarzystwem Webera. „Elements of Light” kojarzy się z wysokogórskimi halami jeszcze intensywniej niż ostatnia solówka producenta, bo oprócz bazy brzmień wspiera go tutaj norweski duet bębniąco-dzwoniący The Bell Laboratory. Duet akustyczny. Przeważnie nieelektroniczny. Co zresztą czyni płytę przyjemnie niedookreśloną i żywą, jak gdyby na przekór jej minimalistycznemu – tak stylistycznie jak i pod względem prawdopodobnego nakładu pracy – charakterowi. Mimo tego rodzaju urozmaiceń: album ledwie miły, fajerwerków bez.
*
FaltyDL – Hardcourage (Ninja Tune)
Ze styczniowych odsłuchów „Hardcourage” nie zapamiętałem nic. Po powtórce ulżyło mi: to nie skleroza. Na trzeciej płycie Drew Lustmana dążenie do różnorodności stylistycznej i brzmieniowej miast bogactwem barw zaowocowało rozmyciem w bezkształtny, nieokreślonego koloru kleks. Co bystrzejsi przewidzieliby już po obejrzeniu okładki.
Londyńskie inspiracje nowojorskiego producenta sygnalizuje tym razem zaledwie kilka fragmentów. Niezłe „Straight & Arrow, słabe „Kenny Rolls One”, od biedy „For Karme” i chilloutowe „Korben Dallas” – tyle mniej więcej znajdą dla siebie sympatycy synkop. FaltyDL wyraźnie przekierował swoją uwagę nieco na południe, ku Berlinowi. Tyle że dla miłośników ambientowej flanki techno „Hardcourage” może służyć co najwyżej za przerywnik pomiędzy materiałami faktycznie ciężkimi i odważnymi.
W całej tej bezbarwnej papce jakąkolwiek wyrazistością pochwalić się może paradoksalnie utwór najbardziej niejednoznaczny: przyjemnie polirytmiczne i zgoła nieeuropejskie pomimo majestatycznych chórów „Reassimilate”. Poza nim zaczątek czegoś ocierającego się o klasę Actress czy Flying Lotusa skrywa tajemnicze i jakże trafnie zatytułowane„Finally Some Shit/The Rain Stopped”. Niestety, autor zapomniał dograć leady.
*
Nosaj Thing – Home (Innovative Leisure)
Niektórzy podpisują jego muzykę terminem ambient pop. Sam chętnie odwróciłbym kolejność słów i zaproponował pop ambient. Trzy czwarte nowego albumu Jasona Chunga to przystępne elektroniczne człapanie w aurze niezachwianej emocjonalnej równowagi. Bezpieczne jak „Safe”, zdystansowane jak „Distance”, swojskie jak tytułowe „Home”. Relaks, choć wbrew nazwie wytwórni niezbyt innowacyjny.
Z roli idealnego soundtracku do gry komputerowej o pilotowaniu wahadłowca w czasie rzeczywistym wyrywa się prześliczne „Eclipse/Blue” z wokalnym udziałem Kazu Makino, czyli mocny singiel oparty na radiowej melodii i dopracowany nawet w trzecioplanowych duperelach. A także zamykający całość instrumental „Light #3”. Gdzie indziej ani melodii, ani dupereli – także w „Try” z udziałem Toro – niestety nie staje. Co zrzuciłbym na karb zbyt wyluzowanego podejścia do funkcji, jaką muzyka pełnić ma w praktyce. Jeśli faktycznie w niczym nie przeszkadzać, wówczas pełen sukces.
Steven Wilson – The Raven That Refused to Sing (And Other Stories) (Kscope)
.
recka Stevena Wilsona boska:)