feat. Kendrick Lamar

Kendrick Lamar (feat. in YOLO)

Zamiast czekać na nowy longplay Kendricka, można sobie skompilować tegoroczne gościny i wyjdzie pełny krążek. Wydawało mi się, że jakoś za jego feat.ami nadążam. W styczniu A$AP Rocky, potem radiowy Quadron i jajcarskie The Lonely Island, zaproszenia słali też skutecznie 50 Cent oraz Kid Cudi, a partią śpiewaną odpłacił za wszelkie trudy J. Cole’owi. Do starszych kawałków wmiksowali go sobie zgodnie Emeli Sandé, Miguel i Solange. Coś jeszcze? Ano zauważyłem właśnie, że znacznie więcej.

Przynajmniej połowy tych odwiedzin mógłby sobie oszczędzić. Przede wszystkim ze względu na walory muzyczne owych dzieł, ale o pozycję medialną też martwić się przecież nie musi, bo po ostatnim krążku nigdy nie będzie już potrzebował stawać u boku Dido,. Chyba że chciał, bo po Eminemie uchodzi ona za jakieś raperskie trofeum? Gospodarzom za to na pewno miło było pokazać się z nową najlepszą rzeczą, która zarazem nie straciła jeszcze wiary. ulicy.

Tym bardziej wyróżnia się spośród tego koniunkturalnego tłumu Kanye West. Nieobecność Lamara na „Yeezusie” aż bije po oczach. Bo można było sprawę załatwić pokojowo i zgodzić się, że ktoś chwilowo błyszczy bardziej i z tego blasku skorzystać, no ale jednego mamy na świecie Kanyego, który do ukłonów niezdolny i wbrew pozorom za to go kochają. Mógł też udawać, że w ciągu ostatniego roku nic się w grze o tron nie zmieniło i spokojnie zaprosić raz jeszcze Justina Vernona, co też zrobił. Błąd.

Kilkanaście godzin temu nowy singiel „Collard Greens” wypuścił ScHoolboy Q. To najlepszy utwór w jego karierze i najlepszy tegoroczny featuring Lamara. Wrażenie robi już (po)waga i nośność produkcji przy tak lekkim aranżu. THC raczej wyszurał niż wybił beat, melodie poprowadził prawą krawędzią klawiatury, a cztery basowe nuty zapętlił tak miękko, że nie przyszpanujesz nimi nawet z najbardziej przypakowanego bagażnika. Prawdziwa jazda zaczyna się jednak dopiero, gdy dosiada się Kendrick.

W jednym rytmie i tonie wytrzymuje – uwaga – całe trzy wersy. Tyle że nawija w nich po hiszpańsku. Później dwoi się i troi, tak że poprowadzony przez niego odcinek wypadałoby rozpisać po szkolnemu na plan wydarzeń. W czym miejscami okażą się soundcloudowi komentatorzy:

• 1:50 – Hol up! — przedmowa
• 1:52 – BIAATTTCCCHHHH!  — zawiązanie akcji
• 1:53 – This yo’ favourite song —  ekspozycja
• 1:55 – Kendrick spittin in Espanol…lol dope!!!  — no ćpun
• 2:03 – Let’s get it —  przejście na matczyny = podkręcenie i uwolnienie tempa
• 2:07 – I am more than a man I’mma God — zstępujący po pięciolinii + zeskok o sekstę
• 2:11 – Dot Dot Dot Dot — czyli sztandarowy Kendrickowy chórek
• 2:14 – DOOT DOOT DOOT DOOT —  punkt kulminacyjny
• 2:15 – Bitch that be K. Dot — autograf
.

I tak w ciągu 25 sekund dwudziestu pięciu sekund daje z siebie więcej, niż Q w pozostałych 4 minutach, a może nawet w całym dorobku. I jeśli kawałek nazbierał 136 tysięcy odtworzeń w ciągu 15 godzin, to właśnie przez obietnicę, jaką stanowi każdorazowy dopisek: „feat. Kendrick Lamar”. Jak tak dalej pójdzie, to w nagłówku bloga też będę musiał sobie taki walnąć.

.

Fine.




Dodaj komentarz