Według powyższego wykresu sprzedaż muzyki cyfrowej silniej skorelowana jest z ruchem torrentowym czy do pewnego stopnia pokrewnymi scrobble’ami Last.fm niż ze sławą społecznościową – a nawet obejrzeniami na YouTube. Na obrazku brakuje Facebooka czy Soundclouda, ale mają podobne wyniki do swoich krewniaków. W krajach europejskich sprzedaż ta okazuje się za to silnie związana ze streamingiem – reprezentowanym tutaj przez Spotify.
Kierunek zależności oczywiście trudno odgadnąć. Czy to rozgłos w kręgach pirackich stymuluje popyt na oficjalne wydania, do czego od dekady próbują przekonywać progresiści? Czy raczej udany debiut komercyjny tych słabiej przekonanych inspiruje do ściągnięcia „na próbę”? Czy pomyślne odsłuchy na Spotify prowadzą do wizyty w internetowym sklepie – bo raczej nie vice versa – czy po prostu spektakularne premiery odbijają się echem i tu, i tam? Ale jak wówczas wyjaśnić ociężałość YouTube? Więcej tutaj pytań niż odpowiedzi.
Ryzykowne wydaje się na pewno przywiązywanie przesadnej uwagi do liczby śledzących/lubiących jako wymiernego miernika „siły rynkowej” artysty. I na to zwraca uwagę Billboard, któremu ukradłem ów wykres. A już szczególnie naiwne okazuje się prognozowanie przychodów na podstawie liczby odsłon na YouTube, czym młode zespoły coraz częściej chwalą się w PR-owych listach intencyjnych. Lepiej zerknąć, co słychać na Torrentach, na Last.fm czy w serwisach streamingowych, bo korelacja z faktyczną gotowością do sięgnięcia po portfel bywa tam kilku-, a nawet kilkunastokrotnie mocniejsza. Coraz większa liczby osób najwyraźniej traktuje YouTube nie jako sposób na poznanie muzyki, ale na jej słuchanie. To krok pierwszy, ale i ostatni w przygodzie z ofertą wydawniczą artysty.
Tego typu dane tylko komplikują i tak już niełatwą dyskusję na temat umownego „Spotify”, jaką ratując nas przed nudą sezonu ogórkowego na nowo rozpętali ostatnio Thom Yorke oraz Nigel Godrich. Sedno ich postulatów zgrabnie podsumował New Yorker, a z radością podpisali się pod nimi muzyczni związkowcy. Szwedom w sukurs przyszli za to Norwegowie z wykresem, który wcześniej pojawił się już tutaj oraz na tysiącach innych blogów:
Wyjaśnienie fenomenu znów każdy dobierze sobie podług dotychczasowych poglądów. Jedni wytłumaczą zjeżdżalnię norweskim otwarciem na legalną muzykę cyfrową, bo w przeciwieństwie do sąsiadów przez lata zwlekali oni z wejściem do strumienia, który wypłukałby pirackie skłonności. Inni widzą w tym raczej efekt zaostrzenia prawa.
Włodarze Spotify wolą nie pozostawiać spraw samym sobie i właśnie podzielili się z pozoru zabawnym, ale nietrudnym przecież do samodzielnego wydedukowania spostrzeżeniem, które pokazuje inną jeszcze muzyczną korelację. Według badania przeprowadzonego w Holandii latem ubiegłego roku wybitnie stymulująco na piractwo działają… festiwale muzyczne.
Nasza analiza pokazuje skoki popularności torrentów natychmiast po występie danego artysty. Wyjaśnienie tych skoków wymaga dalszych badań, ale intuicja podpowiada, że ich źródła szukać trzeba między innymi w niecierpliwości słuchaczy [instant gratification].
A zatem wzbranianie się przed streamingiem, a co dopiero wycofywanie z niego według przykładu nowego Yorke’a, powiększy jedynie szarą strefę – tak przynajmniej rzecze Spotify. No chyba że wszyscy posłuchają Damona Krukowskiego, tego od Pitchforkowej tyrady, który zaproponował muzykę całkiem uwolnić i zamknąć w ten sposób niewdzięczny temat. Do czego zmierzamy chyba nieuchronnie od paru dekad, ale przed finałem czeka nas jeszcze przynajmniej kilka sezonów tego serialu.
.