Julia Holter – Loud City Song (Domino)
Na szczególny urok ubiegłorocznego albumu „Ekstasis” złożyła się w moim odbiorze para przenikających ów materiał elementów – kruchość i niedosyt. Jak gdyby z obawy przed skrępowaniem swych zwiewnych melodii Holter utkała wokół nich oszczędne, przezroczyste nieomal aranże obficie przetykane ciszą. Same tematy zgarniała zaś z pola widzenia, zanim gapie zdążyły się napatrzeć.
W obu tych wymiarach płyta „Loud City Song” przeciwstawia się swojej poprzedniczce. Lapidarne figury wyparte zostały przez zamaszyste pociągnięcia. Klecone w sypialni aranże zastąpiła bogata, a miejscami przytłaczająca wręcz produkcja, do czego wydatnie przyczynił się sekstet smyczkowo-dęty (na „Ekstasis” było trio). Holter zadbała nawet o wsparcie wokalne. Atmosferę luźnych kołysanek zamieniła na kinematograficzną ciągłość i rozmach, a filmowe skojarzenia spotęgowała konceptem rozpiętym pomiędzy towarzyszącym jej w dzieciństwie musicalem „Gigi” a towarzyszącym jej obecnie Los Angeles.
W korytarzu pomiędzy jednym a drugim wcieleniem przyłapuje ją „Maxim’s II”, utwór naszkicowany jeszcze podczas poprzedniej sesji nagraniowej, w którym poetyka szeptu spotyka masywne klawiszowe bloki i avantjazzową kakofonię. Na szczęście to, co na Off Festivalu mogło sugerować pewną utratę kontroli nad inspiracjami graniczącą z chaosem, na płycie okazuje się wzorcową różnorodnością. Nawet przebój Barbary Lewis z początku lat 60. Holter sprawnie podciągnęła pod własną wrażliwość. Systematycznie porządkuje zresztą ten stylistyczny przepych. Po „Maxim’s II” umieszcza na przykład grzeczną balladę „He’s Running Through My Eyes”. Pozornie przypomina ona miniaturki z „Ekstasis”, ale w przeciwieństwie do nich wyczerpuje do cna prześliczny skądinąd temat. Mimo że najkrótsza na płycie (2:19), wydać się może piosenką najbardziej kompletną.
Nie wszystkich ucieszy, że Holter przytyła muzycznie i sprofesjonalizowała brzmienie. To jednak naturalna ewolucja wynikająca z samej już tylko wymiany laptopa na konsoletę. Tą samą drogą szli Bon Iver i M83, The Streets i Kendrick, Björk i Julia Marcell. Brakuje też tej płycie songwriterskich majstersztyków na miarę najjaśniejszych momentów „Ekstasis”. Pomaga to jednak traktować album jako całość, czyli zgodnie z intencją artystki. Można wreszcie obrazić się na Holter za to, że w swoim „eksperymentalnym popie” przenosi akcent na drugie słowo. Mnie zdumiewa, że w ciągu zaledwie trzech lat Holter tyleż nawiedziła co samodzielnie nakreśliła trzy zupełnie odmienne przestrzenie muzyczne. I we wszystkich się odnalazła.
Odnalazła zatem i sposób na umknięcie presji dotychczasowych osiągnięć: należy zmienić dyscyplinę. Jeśli utrzyma to nastawienie, to możemy mieć nadzieję na karierę bogatą w pomyślnie przeprowadzone zwroty bez garbienia się pod ciężarem młodzieńczych medali. Zresztą już teraz dyskografia Holter układa się w fascynującą narrację o dojrzewaniu kompozytorskim i wykonawczym, o pogłębianiu zaufania do własnych talentów i własnej publiczności, o pozostawaniu w ruchu przy jednoczesnym pozostawaniu sobą.
.
Zestawiam UL/KR z Julią Holter, bo swój zachwycający debiut zbudowali na intuicji podobnej do tej, której zawdzięczamy „Ekstasis”. Słodzić, ale nie zanadto. Dziwić, ale też bez przesady. Nośne tematy sygnalizować raczej niż eksploatować. I grać niedosytem. Reakcja duetu na własne powodzenie już tylko połowicznie przypomina strategię obraną przez Holter.
„Ament” także oszczędza nam niedopowiedzeń. Jeśli na debiucie piosenkowe tematy wynurzały się z „bulgoczących bagien”, tutaj na twardym gruncie stoją pełnowartościowe piosenki. Przez to wbrew tytułowi singla magii jakby mniej, choć pewne zagadki pozostały. Połowie słuchaczy „Ament” wydaje się na przykład płyta mroczną, a połowie „jakby weselszą”. Wszystko to mieści się jednak wewnątrz lub w porywach na obrzeżach kręgu zarysowanego przez gorzowian rok temu. Wynalezioną stylistykę postanowili obejrzeć ze wszystkich stron i do cna wyeksploatować. I w tym aspekcie różnią się od Holter, a zbliżają chociażby do The xx. Debiuty obu grup można by połączyć z następcami w jeden longplay i w przypadku UL/KR istotnie miało to miejsce. (Przy czym u Polaków owa strona B w żadnym razie nie przypominałaby odrzutów z sesji, nawet jeśli częściowo tak właśnie było).
Wymian ekstatycznych maili po premierze „Ament” nie odnotowałem, co chyba nie tylko we mnie zrodziło pytanie, czy chodzi o jakość, czy tylko o kolejność. Według mnie materiał ustępuje nieco ubiegłorocznemu, ale płyty wybitne rzadko wychodzą parami. No i jeśli „UL/KR” mogło się kojarzyć z „Kid A”, to również ze względu na konsekwencje, jakie niesie dla zespołu. Radiohead od ponad dekady usiłują wyrwać się cienia, który rzucili pod koniec stulecia na własną karierę. I w którym nawet zupełnie barwne płyty tracą kolor. Ich to błogosławione przekleństwo spotkało jednak na półmetku, a nie – jak gorzowian – na starcie. Czym na razie niespecjalnie się chyba przejmują, domykają wątki i czyszczą dyski przed otwarciem kolejnego rozdziału. Którego, podejrzewam, są równie ciekawi, co my.
.
Loud City Song to nie tylko jej najlepszy album w karierze, ale też album roku jak na razie :)
Ano widziałem na RYM, że przybiłeś jej piątkę.
No w sensie 4.5 i twoją 5 ze skali :)
Na offowym koncercie nowe kawałki brzmiały mi najlepiej (a wcześniej ich nie słyszałem), więc nie ma wyboru – skoro poprzedniczka była moja płytą roku, dla Loud City Song może braknąć skali