Ø4. Niedociągnięcia

Słuszne fałsze

Pewnego ciepłego czerwcowego popołudnia przyłapałem się na pytaniu, od którego – jak sądziłem – uwolniłem się dobrą dekadę temu. „Czy to nie piosenka wszech czasów?” Myśl tę zrodziło półtorej godziny obcowania z „Lush Life” Billy’ego Strayhorna, przybocznego Duke’a Ellingtona, w ciągu trzech dekad współpracy tylko sporadycznie wyrywającego się z cienia mistrza na plan pierwszy. Strayhorn był jednak nie tylko geniuszem kompozycji i aranżacji, ale jak pokazuje bezcenne nagranie ze stycznia 1964 roku również wykonawstwa. Utwór trwa zaledwie trzy i pół minuty – John Coltrane rozdął go pięciokrotnie, a potem zadedykował mu cały album – toteż owego dnia musiałem obrócić „Lush Life” ćwierć setki razy.

Przy kolejnych odtworzeniach znajdywałem inne wytłumaczenia dla potrzeby repety. Czy chodzi po prostu o melodię – powinienem raczej użyć liczby mnogiej – która wspina się i opada tak, jakby chciała odrysować panoramę któregoś z młodych pasm górskich? O stanowcze niezdecydowanie Strayhorna, coraz to przystającego i zrywającego się w tej wędrówce? Może o dialog, jaki prowadzi z wyczulonym na każdy akcent i każde zawahanie fortepianem? Pogodnie wyśpiewaną życiową niepogodę? Dziewczęta nadużywające twelve o’clocktails? (opowieść o nich ilustruje faktyczny stuk kieliszków). O detale takie jak załamanie głosu na słowie so, mimo że odnosi się do sure? O wieńczące pierwsze wersy klawiaturowe wodospady? O żart z drugiej zwrotki nagrodzony salwą śmiechu, choć publika znała go zapewne na pamięć? Zarazę zetów z zakończenia? O to wreszcie, że całą tę doskonałość godną wielu dób studyjnych Strayhorn wydobył na żywo w jakimś nowojorskim klubie nocnym?

Każdy z tych oraz tuzina innych elementów, które składają się na promieniujący myślą całokształt „Lush Life”, usprawiedliwiłby uzależnienie się od piosenki. I każdy nadałby się na oddzielny odcinek NarzędziSama konstrukcja kompozycji tylko udaje zwyczajną piosenkę, a to wzorcowy przykład liniowości: powtarza się w niej może kilka taktów, a zachowaniu akordów bliżej do free niż niezbędnika songwritera. Ostatecznie głód słuchania utworu wciąż od początku okazał się jednak tłumaczyć jego koniec. Wcześniej Strayhorn popisuje się barwami i nastrojami, skacze po dynamice, wspina się ku tenorom i opada w basy. Mimo pewnych poślizgów intonuje w zakresach akceptowalnych w koncertowych warunkach, choć rozregulowany fortepian i zdiagnozowany właśnie rak przełyku mu tego nie ułatwiają. Ale całą tę skrzętnie wznoszoną konstrukcję w finale beztrosko dewastuje:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2013/11/BS_LL.mp3]
.
Wielu woli wykonane z koloraturową precyzją nagrania Kurta Ellinga czy zwiewnej Esperanzy Spalding. Inni Ellingtona z lekką Ellą Fitzgerald albo swawolnego Nata Kind Cole’a rodem z hollywoodzkiej komedii. Niektórzy wokalu w ogóle nie potrzebują, stawiają więc na wspomnianego Coltrane’a albo rozważnego i romantycznego Stana Getza. Opcji jest multum. Mnie „Lush Life” zawsze kojarzyć się będzie z absurdalnym fałszem rozbrajającym gorycz puenty.
.

Doświadczony owym późnowiosennym odkryciem szybko namierzyłem powód, dla którego ostatnio uzależniłem się od nowego singla 24-letniej multiinstrumentalistki YeYe, z domu Hashiguchi Natsuko. „パレード” – czyli „Pareedo”, zapewne chodzi o paradę – przypomina większość japońskich przebojów indiepopowych: pogodny, pospieszny, melodia wpada w ucho jeszcze przed wybrzmieniem. W teledysku jednym kręconym z ręki ujęciem YeYe oprowadza widza po dosyć dziwnym domostwie, realizując nie mniej specyficzną choreografię. Wszystko w sympatycznej, choć nieco pociesznej normie. Aż do mostka w połowie trzeciej minuty:
.
[audio:https://www.ziemianiczyja.pl/wp-content/uploads/2013/11/YeYe_Pareedo.mp3]
.
Na każdej z trzech przedłużanych górek – doo, kee, ostatniej sylaby nie jestem pewny – YeYe wspina się na dźwięk zdecydowanie spoza gamy dwunastotonowej, ulokowany gdzieś pomiędzy Fis a G, czyli białym i czarnym klawiszem fortepianu. Jako że dzieli je półton, w połowie drogi otrzymujemy coś w rodzaju ćwierćtonu. Mikrotony w lekkostrawnym popie? Posiadaczom słuchu absolutnego współczuję, ale YeYe kibicuję.

Że z fałszowania uczynili sztukę – tak mówiono nieraz o Velvet Underground. Według złośliwych na fałszach niekoniecznie zamierzonych karierę zbudowali Elvis Costello, Ian Curtis czy Morrissey. (Za to raczej niesłusznie zarzucano je Bobowi Dylanowi, mimo że już w dokumencie „Don’t Look Back” z 1967 roku przekonywał, że „dotyka wszystkich nut”). Spotkałem takich, którzy „Ziggy’ego Stardusta” Davida Bowiego pokochali za niedorzecznie rozstrojoną gitarę we wstępie, a za chwiejny bas „The Boss” Jamesa Browna. Samych Beatlesów można słuchać dla podobnych odchyleń: rozklekotanego pianina w „Sexy Sadie”, ledwo trzymającej się harmonii – bo granego przez Lennona? – basu w „The Long And Winding Road”, wpadki sekcji rytmicznej po drugiej zwrotce „Rain” i wielu innych beatlesowskich anomalii.

To niuanse. Ale z każdą dekadą doskonalącej nas technologii coraz cenniejsze, szczególnie te świadome. Niuans także sprawił, że szczytowym momentem w dorobku Nelly Furtado stało się dla mnie sentymentalne „All Good Things”. Wystarczyłby pewnie urok melodii, a nawet rozkosznie bezceremonialne wparowanie Nelly w drugą zwrotkę. Ale jest jeszcze psia końcówka, a w niej wybitnie wyluzowana wariacja na temat tonacji i staranności wykonawczej. Miła odmiana po wyostrzonej stroikami i auto-tunem większości piosenki, dyskografii, muzyki.

Ø

W poprzednich odcinkach:

Ø3. Liniowość
ØX. Solo
Ø2. Połamane rytmy
Ø1. Na dobry początek
Ø0. Wprowadzenie

.

Fine.




3 komentarze

  1. szary czytelnik pisze:

    Kolejna cześć narzędzi – to lubię:)

    Świetnym przykładem tego, że potknięcia, wpadki, zafałszowania, nie trafienia w dźwięk/akord mogą stać się wartością dodaną, jest album „Droga za widnokres” Grechuty. On sam był z pierwszej wersji niezadowolony: a to kontrabas nie stroi (albo kontrabasista nie jest pewien zmian akordów i źle wchodzi, jak ok. 1 minuty i kilku sekund tytułowego nagrania), a to nierówno, a to chaotycznie… Grechuta chciał to nagrać a la Dylan (bez ustalania tego co grać) ale efekt tak mu się nie spodobał, że po latach postanowił nagrać cały album raz jeszcze. I jest już równo, poukładane – tylko ducha w tym nie ma. Pierwsza wersja – ze wszystkimi słyszalnymi wadami – ma w sobie taką świeżość, naturalność, atmosferę jamowania, że jako przykład pasuje do tej części idealnie.

    U Dylana też właśnie za tę samą „wypadkowość” lubię płytę „Desire”, co chwila coś tam się potyka (skrzypaczka, basista w „One More Cup of Coffee”) – ale jak to brzmi!

  2. szary czytelnik pisze:

    Ech, chyba stałem sie conversation killerem;) szkoda, bo temat super, chętnie bym poznał wasze zdanie:)

  3. Mariusz Herma pisze:

    Grechuta super przykład, żałuję, że nie miałem okazji bezpośrednio porównać obu nagrań. Przypomniałeś mi chwiejne wejście fletu w „California Dreaming” – dla wielu moment utworu, też chyba mocno podczyszczony potem do remasterów i stacji radiowych. I jeszcze solówka Page’a w „Black Dog”, która na debiucie jeszcze by uszła, ale na czwartej płycie trochę zaskakuje brzmieniem i wykonaniem. Niemniej wielu miłośników solówek kocha ją właśnie za głuchy ton i raczej niedo- niż podciąganie strun.

Dodaj komentarz