Co było grane

Co jest grane? 2013(foto stąd)

Jak to zazwyczaj na tego rodzaju imprezach bywa, gadana część konferencji Co Jest Grane? więcej obiecywała na papierze niż ostatecznie zaoferowała. Ale nie żałuję żadnego z czterech paneli, na które udało mi się dotrzeć.

Z tego o prowadzeniu klubów muzycznych dowiedziałem się, że w Polsce o nagłośnienie, program artystyczny, osobowość lokalu i jego atmosferę należy zatroszczyć się dopiero po tym, jak postawi się eleganckie toalety, szatnię i uśmiechniętych ludzi za barem. Zachwyt estetyką potencjalnej miejscówki należy uprzednio skonfrontować z walorami praktycznymi i lokalizacją, bo psująca się na okrągło winda potrafi zepsuć całą zabawę. Już po otwarciu przybytku lepiej nie bukować na wyrost. A już w ogóle po pijaku, bo zamiast legendarnego Murzyna z Detroit zastaniemy na lotnisku białego wyrostka.

Panel folkowy nieoczekiwanie wzniósł się ponad standardowe dyskusje o definicjach i zamiast kłócić się o temat spotkania, spierano się o to, co muzykowi wolno. Reprezentujący frakcję ortodoksyjną Janusz Prusinowski postulował, by pozostać przy polszczyźnie. A więc posługiwać się własnym językiem (mówionym i muzycznym), chyba że interesuje nas turystyka. Pozostali goście obstawali raczej przy kulturowo-gatunkowym leseferyzmie: od jawnogrzesznej podróżniczki Kayah przez reformistyczno-pozytywistyczne Trebunie Tutki aż po cytującego publikacje naukowe Macieja Szajkowskiego i totalnie wyloozowanego Goorala. Ale skoro na koniec Prusinowski podchwycił od tego ostatniego słowo „szacun”, to znak, że do jakiegoś zrozumienia przynajmniej na poziomie werbalnym doszło.

Dyskusję o streamingu nie mnie oceniać – chętnie posłucham – ale padło kilka ciekawych konkretów. Na przykład 90% nowej polskiej muzyki trafia niejako z automatu „do cyfry”, ale mimo to udział streamingu w przychodach branży sugeruje, że na osi rozwoju znajdujemy się obecnie tam, gdzie Szwecja w 2009 roku. Uzupełnianie katalogu o stare nagrania bywa z kolei czasochłonne, bo autorów trzeba nieraz edukować, a grupy bywają skłócone i lata zajmuje godzenie ich na potrzeby jednego chociaż podpisu. Jeśli chodzi o debiutantów, to marzący o oficjalnej obecności w sieci nie wybierają już pomiędzy wytwórniami, ale pomiędzy wytwórniami, dystrybutorami cyfrowymi oraz serwisami streamingowymi – skoro z każdym można rozmawiać bezpośrednio. Branża się nam spłaszcza, będą tarcia.

Metalowcy reprezentowani przez Hate, Decapitated oraz Tides of Nebula okazali się jak zwykle elokwentnymi rozmówcami i poza widokówkami z zagranicznych karier całkiem zgrabnie zarysowali możliwe przyczyny eksportowego sukcesu naszej ciężkiej artylerii. Bo z jednej strony polska niezłomność, gotowość do przelewania krwi za szczytny cel. Czyli spania w busie i grania za piwo, czego nie zdzierżyliby sąsiedzi zza zachodniej czy północnej miedzy. No i solid(ar)ność środowiska. Z drugiej dogodne warunki nagraniowe na przełomie lat 80. i 90. skrzyżowane z nikłymi perspektywami kariery lokalnej skłaniały do marzeń o globalnej. Te podsyciła jeszcze cokolwiek przypadkowa i wyolbrzymiona nieco w głowach młodzieży kariera grupy Vader, którzy pokazali, że da się. No i dało.

Nie dało się za to być na wszystkich (potencjalnie) ciekawych panelach. Co przegapiłem?

*

O koncertach:

• Za skandal festiwalu uznałbym frekwencję na występie Izy Lach otwierającym drugi dzień imprezy. Na początku ulubienicy blogosfery słuchało kilkadziesiąt osób, pod koniec pewnie o sto więcej, ale w przepastnej przestrzeni Teatru Dramatycznego i tak wyglądaliśmy na garstkę. Tym większe uznanie dla samej artystki, bo nie odpuściła i podarowała nam znakomity minikoncert. Wciąż mam jednak wrażenie, że jako wykonawczyni dystansuje siebie-kompozytorkę. Ale wszystko przed nią, i niekoniecznie chodzi o asystowanie tyleż wielkim co zużytym nieco legendom rapu.

• Dzień pierwszy w tym samym, tyle że wypełnionym już w dwóch trzecich lokalu zainaugurował Dawid Podsiadło. Rozruszał nieco swój repertuar i tym samym publiczność, nie tylko tę piszczącą w pierwszych rzędach. Osobiście nie przeżyłem wzruszeń ni euforii, ale jakoś potrafię pojąć fenomen.

• Tuż po Dawidzie na medal zasłużyli Rebeka wespół z zastępującymi Anię Rusowicz Kamp! Czym? Płynnym przejściem pomiędzy swoimi występami. Żadnej przerwy na zmianę sprzętu, żadnego psucia atmosfery górnymi lampami i pospiesznymi eskapadami do toalety. Zamiast tego na chwilę połączyli siły i rozstali bez zbędnych ceregieli. Swoisty symbol tego, jak się nam scena sprofesjonalizowała.

• Dokładnie pięć lat temu, w tym samym budynku, tyle że o piętro niżej, na ciasnej scenie Cafe Kulturalnej w otoczeniu rozentuzjazmowanej garstki zmagającej się z jakimś podpitym ziomem, po raz pierwszy słuchałem na żywo Julię Marcell. Trzy lata minęły, odkąd widziałem ją po raz ostatni. Przeżyłem więc lekki szok, gdy po kilku kawałkach wskoczyła na kolumnę głośnikową i z łobuzerskim uśmieszkiem wykrzykiwała controooooooool. Rośnie nam gwiazda i jeśli szczęście (znów) jej dopisze, będziemy ją może widywać u boku brytyjskich diw. Ale zmienia się nie tylko w skali makro. W ciągu trzech kwadransów przeszła od ekspansywnego popu do półminutowego noise’u, który skontrowała ambientem, a następnie wyszła z gitarą akustyczną i zagrała wzorcowy anglosaski folk. Pod koniec uszczęśliwiła mnie dwujęzycznym „Echo”, którym zachwycałem się kiedyś tu, ostatnio tam. I pożegnała równie zamaszyście, jak przywitała. Stadionowej Julii pewnie trudniej będzie przynajmniej niektórych z nas polubić niż tej kameralnej, ale co tam – niech nas dalej zaskakuje.

• Frakcję kruchą w owej niższej o piętro Kulturalnej reprezentowali z jednej strony transowy Piotr Kurek, z drugiej akustyczni Fismoll, którymi interesuje się ponoć zagranica, a z trzeciej wokalno-laptopowy duet xxanaxx. Szczególnie ten ostatni z trudem walczył o uwagę migrującej publiczności i chętnie posłuchałbym ich w bardziej sprzyjających warunkach. Barwne ludowe stroje, makijaż i wyśpiewywane kilku parami pełnych piersi pieśni wschodniobrzmiące Południc wspieranych dubem nie miały tego problemu  i wzbudziły wielki entuzjazm niewielkiej publiczności. Jeśli zachodnie zainteresowanie zeświecczoną słowiańszczyzną nie jest plotką, to może faktycznie doczekają się niedługo zaproszeń od unijnych mocodawców.

• Na Łąki Łan ściągnęło chyba dwa razy więcej ludzi, niż oficjalnie mieści Teatr Dramatyczny. Dorośli ludzie z dziecięcą radością patrzyli, jak inni dorośli ludzie z dziecięcą radością patrzą, jak dorośli ludzie z dziecięcą radością patrzą, jak ci radośnie dziecinnieją. Kto mi to wyjaśni?

• Unikatem na skalę światową są Nervy, czyli dwóch laptopowców – Igor Boxx ze Skalpela oraz Agim Dzeljilji z Öszibarack – wspieranych przez perkusję oraz godną sekcję dętą. Już wizualnie robią spore wrażenie. Muzycznie szukają chyba jeszcze miejsca dla siebie, bo odbijają się od skrajności: a to radykalnych elektronicznych łamańców zgodnych z najlepszą tradycją Warpa, a to dosadności Skrillexa w infrabasowym finale. Jeśli mógłbym cokolwiek zasugerować, to by blachy nie odgrywały roli li tylko asysty, lecz zaangażowały się w proces decyzyjny i miały swój udział w rytmiczno-harmonicznych niespodziankach, bo szkoda ograniczać je do tych przeciągłych, przewidywalnych teł.

• Pierwszą solówkę festiwalu usłyszałem chyba na koncercie Hey zamykającym drugi wieczór. Starsze kawałki odświeżyli parkietową stopką, nowszych odświeżać nie musieli, bo zupełnie współcześnie zabrzmiały w zestawieniu z twórczościami młodzieżówki. Mimo bardziej popowej niż rockowej aury otaczającej dziś zespół dali w sumie jeden z mocniejszych występów. Aczkolwiek daleko im było oczywiście do Magnificent Muttley. Porównanie dwóch nowych kawałków w wersjach studyjnych z tymi scenicznymi dobrze zaświadczyło o materiale, bo zyskał na sile przekazu, ale nic nie stracił ze swojej nośności.

• Nawet jeśli nie przepadacie za jej autorską twórczością, ani za jej podejściem do dzieł cudzych, zobaczcie choć raz na żywo Gabę Kulkę. Zjawiskowa wykonawczyni, która na scenie dystansuje wszystkie fortepianowe i nie tylko fortepianowe panie, do których zrazu próbowaliśmy ją porównywać. Trudno też nie docenić odwagi repertuarowej, bo zamiast festiwalowych przebojów grała zupełnie nowe rzeczy. A że odbyło się to wszystko we wdzięcznym wnętrzu Teatru Studio i w takiej też atmosferze, pewnie ten właśnie koncert będę najdłużej wspominał.

Kilku klasyków i młodych talentów przegapiłem bądź tylko się otarłem, w tej chwili kończy się pewnie dzisiejszy maraton hiphopowy, do którego jak widać nie dotrwałem. Uzupełnienia więc mile widziane.

.

Fine.




14 komentarzy

  1. Jestem ciekawy, kiedy zacznie się prawdziwa rozmowa o o przemyśle muzycznym jako części przemysłu kreatywnego, który jest dla USA, Wielkiej Brytanii czy Szwecji eksportowym koniem pociągowym, a Chiny tworzą za 2 miliardy dolarów swoją Dolinę Muzyczną.

  2. Mariusz Herma pisze:

    No i Korea Południowa. I Norwegia, Islandia. Ale kto miałby taką rozmowę rozpocząć? I czy poniekąd już się jej nie prowadzi – inna sprawa jak – od wysyłania naszych na SXSW po odbywającą się własnie w Londynie trzecią edycję Jazz and Experimental Music from Poland.

    A ten pomysł chiński zweryfikuje czas, bo może będzie hit, a może kolejny kosztowny przejaw megalomanii. Mam zresztą wrażenie, że tam nie chodzi o eksport muzyki, tylko próbę zahamowania politycznie niepoprawnego importu gwiazdek koreańskich.

  3. wieczór pisze:

    Panele:

    Folkowy świadomie ominąłem, spodziewając się czegoś między zeszłorocznym narzekactwem na Muzyce a Biznesie, a otwartą wojną w jednej z audycji w Dwójce, ale teraz widzę, że jednak warto było się wybrać.

    Streamingowy bardzo ciekawy, dużo interesujących detali działalności serwisów i wytwórni. Wem, że na wysokości 2013 roku to nie szokuje, ale bezcennym było usłyszeć z ust Piotra Kabaja z Warnera, że wytwórnie niepotrzebnie wojowały z Internetem. Plus, wydaje mi się, że majorsi mimo wszystko przeceniają rolę wytwórni w dzisiejszych czasach.

    Ciekawy był również panel o Fryderykach, szczególnie dla osób, które nie do końca wiedziały, kto i jak je przyznaje, jak dobiera się nominowanych. Dobrze, że akademia zdaje sobie sprawę ze swoich ułomności i próbuje (a przynajmniej tak deklaruje) zmieniać zasady na bardziej przejrzyste.

    I tylko te dwa widziałem, niestety, ułożony chyba losowo program nie ułatwiał poruszania się po panelach.

    Koncerty:

    Nadal nie mogę przekonać się do Izy Lach, Soniamiki bardziej przekonuje mnie na płycie, Piotra Kurka widziałem fragmencik i szybko wróciłem na Julię Marcell. Na jej koncert najbardziej czekałem, bo tak jakoś wyszło, że zawsze się z nią mijałem. I po prostu zaniemówiłem, doskonały występ, Marcell jest scenicznym żywiołem, kiedy stała na kolumnach zastanawiałem się, kiedy, wzorem wokalisty Monotonix, zacznie wspinać się na balkony. Gatunkowo zafundowała wspomnianą przez ciebie przejażdżkę. No i tak, też jestem fanem „echa”. Największym zaskoczeniem były dla mnie Nervy, tylko więcej dęciaków! Maraton hip hopowy widziałem piąte przez dziesiąte, zaskoczyła tylko stosunkowo niska frekwencja.

    Uff, i to wszystko.

  4. Mariusz Herma pisze:

    I tylko te dwa widziałem, niestety, ułożony chyba losowo program nie ułatwiał poruszania się po panelach.

    Miałem nadzieję, że po zeszłorocznych narzekaniach ten absurdalny układ uda się zastąpić prostą chronologią, ale niestety – zabazgrałem cały program różnymi znaczkami, żeby to jakoś ogarnąć, a i tak się gubiłem.

    Hiphopowców odstraszył chyba lokal i kontekst, bo (autonomiczna) impreza z takim składem powinna przecież ściągnąć tysiące.

  5. matmigut pisze:

    Odnośnie streamingu: podtrzymuję opinię, że zbyt optymistyczne oglądanie się na „ile nam brakuje do rynku skandynawskiego i za ile lat będziemy tam gdzie oni już są” – a w takim tonie kończył się ten panel – to mydlenie oczu i prosta droga do bolesnego rozczarowania, bo specyfika polskiego rynku fonograficznego dużo niżej nam wyznacza pułap nasycenia segmentu streamingowego. I to wcale nie ze względu na PKB czy rozpowszechnienie urządzeń mobilnych i taniego internetu – po prostu inna kultura obcowania z muzyką, inne relacje między marketingiem szeptanym a kooperacją pośredników.

    Panel o tekstopisarstwie dzięki osobie prowadzącego ślizgał się dostojnie po powierzchni oczywistości, zostały mi w pamięci tylko precyzyjne wypowiedzi K. Nosowskiej o różnicach między liryką rockową a hiphopową (z wielkimi wyrazami uznania dla krajowych przedstawicieli tej drugiej).

    Dużo lepiej niż przed rokiem wypadł panel o edukacji muzycznej – jeszcze mocniej zabrzmiał przekaz o związku między jakością powszechnej (tj. poza-specjalistycznej) edukacji muzycznej a ilością przychodów branży fonograficznej.
    W tym samym czasie prezentacja raportu o stanie tejże spotkała się z minimalnym zainteresowaniem (i malejącym bardzo w trakcie – w przepastnej sali mikołajskiej doprawdy smutno wyglądało tych kilka osób co wytrwało do końca).

    Generalnie dużo lepsza organizacja niż przed rokiem – poza ww. niedzielnym południem, gdy 3 panele rywalizowały, dobrze dobrano godziny i wielkość sal do tematów spotkań. I organizacja przestrzeni wystawowej jakby sprytniejsza, bardziej równomierny ruch w korytarzach PKiN (poza tradycyjnym tłokiem przy wejściu, bo przy scenie wąskiego gardła już nie było). Ale to chyba wrażenie i stąd, że ludzi nieco mniej przyszło; mniej też było wystawców muzycznych (stąd większa strefa mody) niż na poprzednich edycjach, ale bardziej różnorodnych i świadomych, po co się wystawiają.

  6. Mariusz Herma pisze:

    Dyskutowanie o udziale streamingu w całości przychodów branży fonograficznej wydaje mi się o tyle kłopotliwe, że na przykład gwałtowny wzrost procentowego pułapu wcale nie musi świadczyć o faktycznym przestawianiu się na dostęp online, ale tylko o masowym rezygnowaniu z kupowania płyt i mp3. Bo gdy cały rynek traci połowę wartości, a „cyfra” tylko stoi w miejscu, to i tak jej udział się podwaja.

    Wyraźnie widać to na przykładzie Szwecji podawanej nam za wzór:

    Być może streaming dobił fantastycznych 70% rynku, ale sam rynek stanowi ułamek tego sprzed dekady. A gdy uwzględnić jeszcze inflację.. Streaming wciąż nie generuje nawet połowy tego, co kiedyś płyty kompaktowe. Przy czym te pieniądze tak zupełnie nie wyparowały. Na przykład rynek koncertowy w Szwecji w tym samym czasie podwoił obroty.

    Bardzo chciałem dotrzeć na panel o edukacji muzycznej, ale nie zdążyłem. Co mówiła Joanna Bronisławska?

  7. wieczór pisze:

    Dopiero teraz zauważyłem: Szajkowski to Maciek a nie Wojtek.

  8. Mariusz Herma pisze:

    Thx. No i miał jeszcze epizod lider Percival Schuttenbach, który niezbyt pochlebnie wypowiadał się o poczycnaniach Donatana i nawet przyznał, że „Równonoc” to było lekkie przegięcie, ale w słusznej sprawie.

  9. wieczór pisze:

    a co mówił konkretnie? bo zastanawia mnie, czy ta krytyka to tylko wynik ich konfliktu na tle finansowym, czy może jednak coś więcej? a co do samej równonocy, to donatan z percivalem mogliby wypuścić tylko wersję instrumentalną, lub popracować nad poziomem goścI :)

  10. Mariusz Herma pisze:

    Że odcinają się od tego, co Donatan robił potem, czyli dosłownie i w przenośni o cyce.

  11. Szubrycht pisze:

    wieczór – wypuścili instrumentalną :) to jest album dwupłytowy i druga płyta to właśnie sama muzyka, bez raperów

  12. wieczór pisze:

    tak, wiem, że wypuścili instrumentale, chodziło mi o to, że mogliby wydać tylko muzykę, zupełnie nie angażując w to raperów, bo niestety, efekt jest (z dwoma wyjątkami – Mesem i Sokołem) mniej niż średni. a sam pomysł wyborny.

  13. chopin pisze:

    Mam zone japonke-chopinke. Mysle, ze nastepnym razem moglbys sie nieco zastanowilbys.

  14. Mariusz Herma pisze:

    ウィ!

Dodaj komentarz