Dla przedsięwzięcia sieciowego wejście w wiek dwucyfrowy to powód raczej do obaw niż do świętowania. Potwierdza to wysyp pesymistycznych prognoz co do przyszłości Facebooka inspirowany dziesięcioleciem jego debiutu. Prognoz opartych nieraz na wątpliwych badaniach, równie nienaukowej potocznej intuicji i wybiórczej obserwacji nastrojów, ale akurat w przypadku procesów sieciowych te drugie metody zwykły się sprawdzać nieźle.
Absencji facebookowej w ostatnich latach od czasu do czasu żałowałem. Omijało mnie mnóstwo ciekawych dyskusji niedostępnych dla niepolubionych, ewentualnie streszczali mi je lub screepage’owali koledzy nabyci metodami konwencjonalnymi. Informacje (i dźwięki) otrzymywałem z półgodzinnym opóźnieniem. Nie nawiązałem kilkuset branżowych „znajomości”. Ziemia Niczyja pozostała blogiem – nie przerodziła się w netową instytucję. Ale doba się nie rozciąga i wszystkie te atrakcje musiałyby pochłonąć coś innego: inne ciekawe dyskusje (może nawet rozmowy), teksty własne (i dźwięki własne), znajomości bez cudzysłowu. Więc nie żałuję.
Przyglądanie się masowej migracji dyskusji okołomuzycznych czy nawet przechwytywanie aktywności writerów przez Facebooka budziło oczywiście poczucie straty (ich gasnącej gdzie indziej twórczości) czy nawet zazdrości (dotyczącej łatwości, z jaką na Facebooku przyciąga się czytelników i mobilizuje do dyskusji). Ale oglądane z boku sfejsbukowanie środowiska szybko ujawniło też swoje wady czy nawet patologie. Facebook przeniósł na przykład konwersacje w pół-publiczną przestrzeń i rozproszył je. Tak że spory na temat tekstów odbywają się nie bezpośrednio przy nich – ani nawet nie na profilach autorów czy wydawców – lecz na kilku czy kilkudziesięciu profilach (pół)prywatnych.
Czego oceniać jednoznacznie rzecz jasna nie sposób. W pewnym sensie odzwierciedla to relacje i reakcje realne. Podobnie rozproszone, przewalające się nieraz za plecami głównego zainteresowanego, docierające do niego z opóźnieniem i pośrednio. Szkoda jednak, gdy pod inspirującym tekstem ani komentarza, mimo że na Facebooku sprowokował tuziny wartościowych, merytorycznych debat. Mogłyby stanowić naturalne przedłużenie tegoż tekstu, uzupełniać jego braki, wytykać błędy, proponować alternatywne interpretacje. Na Facebooku ślad po nich ginie w tydzień, oryginalny tekst pozostaje goły. Przyszłych czytelników ominą uwagi poprzedników, może nie dowie się o nich nawet sam autor.
Facebook zbliża. Artystę do słuchacza do dziennikarza do czytelnika do wydawcy do wytwórni do promotora do artysty… Pod wpisami kolegów dziennikarzy widuję wypowiedzi muzyków, organizatorów festiwali, wydawców. Środowisko się integruje. Wszyscy schodzą z piedestału. I jest miło. Tylko czy nie za bardzo? Na samym początku drogi zawodowej ktoś doświadczony poradził mi: nie zaprzyjaźniaj się zanadto z muzykami. A jeśli już za późno, unikaj pisania o nich. Bo nie będziesz w stanie napisać prawdy. Bo zamiast uprawiać krytykę, będziesz rozdawać przysługi. W relacjach realnych (było) to dosyć oczywiste. Tych wirtualnych nie traktuje się z równą ostrożnością, bo przecież wszyscy tutaj się znają. Ale czy będziesz potrafił skrytykować za beznadziejny album kogoś, kto wcześniej polubił kilkanaście twoich artykułów, recenzji, relacji – a kilka nawet udostępnił? Albo nawet tenże ten album po prostu przemilczeć?
Tym bardziej że polubienia i udostępnienia wiążą się z wymiernymi korzyściami. Generują kliki, pieniądz internetu. Zaspokajają potrzebę bycia zauważonym i docenionym, główny głód publikujących. Szerzą wieść o talencie autora metodą wiralową, najskuteczniejszą także poza siecią. Gdy zespół zareklamuje recenzję swego dzieła czy wywiad ze sobą, gwarantuje w ten sposób łamom setki, tysiące odsłon. Stąd pokusa, by negatywną ocenę podciągnąć do neutralnej, neutralną do pozytywnej, pozytywną do ekstatycznej. By zrobić wywiad niezależnie od oczekiwanej zawartości merytorycznej. By częściej i lepiej pisać o rodzimej muzyce. To ostatnie samo w sobie cieszy, tylko czy motywacja właściwa?
Jeśli przysłowiowe onety optymalizują nagłówki i treść pod preferencje Google, to mniejsze przedsięwzięcia zoptymalizowały się pod polubienia i udostępnienia. Ciekawe, że bombami frekwencyjnymi ery blogosfery były recenzje negatywne. Wypłynął na nich Pitchfork, wypłynął poniekąd nasz Porcys. Facebook wpędza w drugą skrajność – premiuje lizusostwo. Kiedyś nieopłacalne, bo dyskredytujące w oczach czytelników, dzisiaj stanowi podstawowy sposób budowania rozpoznawalności w środowisku.
Konkurowanie o lajki rodzi również pokusę publicystyki bezrefleksyjnej, jeśli publicystyką można nazwać automatyczne niemal reagowanie na bieżące wydarzenia. Skoro na wieść o śmierci znanego artysty bardziej opłaca się natychmiast wrzucić jednozdaniowe epitafium albo fotkę z R.I.P.-em – i przechwycić potencjalne lajki i komentarze – niż dać sobie chociaż kilka godzin na skreślenie godnego nekrologu, to facebookowa ekonomia będzie dopingować do spamowania tymi pierwszymi. Bezwartościowymi, a w kontekście spodziewanej lawiny równie odruchowych „lubię to” (słowa jednak mają znaczenie) chyba nawet obarczonych wartością ujemną.
Na co innego zwykli narzekać muzyczni działacze. Facebook rozdyma rzeczywistość. Tysiąc ludzi lajkuje, dziesięciu kupuje. Kluby apelują, by nie składać pustych obietnic obecności. Słyszy się, że „na fejsie była zadyma”, a to trzy osoby na profilu czwartej obrzucały się komentarzami na oczach tuzina. Echo facebookowe zwielokrotnia punktowe pozytywy i negatywy do rozmiarów pospolitego ruszenia, co miewa korzystne konsekwencje – od zaproszenia lokalnej kapeli na festiwal na drugim krańcu kontynentu po tłumy ściągające na majdany arabskie, brazylijskie, tureckie czy ukraińskie. Częściej jednak zwyczajnie zakłamuje rzeczywistość, budząc bezpodstawne satysfakcje lub wpychając w bezzasadne zgryzoty.
Wyliczankę tę można by długo kontynuować – chętnie poznam opinie nałogowych insiderów – potem zaś należałoby ją uzupełnić o nie krótszą litanię walorów Facebooka i krewnych. Z części tych udogodnień nawet trybie incognito mam zresztą łaskę korzystać. I systematycznie staram się pytać siebie, czy choćby i ryzykując wystawienie się na powyższe pokusy i straty czasowe nie należałoby ustąpić. Bo może zmuszanie czytelnika do ręcznego sprawdzania aktualizacji na stronie tudzież korzystania z niemodnych czytników RSS w roku 2014 zakrawa na upór egoistyczny i szkodliwy w kontekście wykonywanego zawodu.
Przypomniała mi o tym debata na łamach Dwutygodnika o pozycji krytyka w sieci. Która notabene wywołała szereg ciekawych dyskusji, ale rzecz jasna próżno szukać ich pod samym tekstem (brak możliwości komentowania) lub na profilu Dwutygodnika (brak chętnych do komentowania), bo pochwały pochowały się po kątach. W toku barwnej rozmowy z ust Karoliny Plinty pada stwierdzenie:
W Facebooka wpisany jest populistyczny dyskurs i trzeba o tym pamiętać. Niemniej krytyka już nie może zignorować tego środowiska. Kiedy słyszę, że ktoś nie ma Facebooka, to włosy mi dęba stają na głowie. Przede wszystkim krytyka muszą interesować jego czytelnicy, musi patrzeć, gdzie jest jego odbiorca i jak z nim wchodzić w interakcję.
Zupełnie praktyczne więc pytanie: czy komuś wizyty na Ziemi ułatwi proste zintegrowanie jej z naszym dziesięciolatkiem? Czy mogę jednak z czystym sumieniem doczekać jego rychłego zapewne zgonu?
.
W moim przypadku wygląda to następująco (btw. to mój pierwszy komentarz). Trafiłem tu chyba w 2010 roku dzięki przypisowi w artykule o Talk Talk w Wikipedii. Wpadłem i zostałem, bo – bez przesadnego lukrowania – świetnie piszesz. Konta na fb nie mam, w zupełności wystarcza mi RSS.
W większości przypadków założenie tam konta będzie jednak koniecznością (kreowanie marki bez jej obecności na fb? nie ma szans), dlatego sam skłaniałbym się ku temu rozwiązaniu, gdy już naprawdę nie będzie innego wyjścia (jak w przypadku osób utrzymujących się z blogowania, które po prostu _muszą_ tam być). Co innego Twitter – ten mógłby być pożytecznym narzędziem. A aplikacja w Spotify to już byłby prawdziwy hit.
Skoro już o Talk Talk była mowa, zapewne jesteś w posiadaniu tej pozycji -> http://spiritoftalktalk.com?
No proszę, nie jestem jedyny. Ziemia Niczyja Talk Talkiem stoi. Ja co prawda nie przez Wikipedię, tylko chyba przez „Mocnego w gębie” lub Google (już nie pamiętam).
Wiosenne wagary talktalkowe – jedyny naprawdę regularny cykl tutaj – procentują.
Artur – dzięki za (przełomowy) głos. Z tamtego albumu zrezygnowałem, chociaż szalenie kuszący, Ty się zaopatrzyłeś? A na Spotify może faktycznie będę mógł wkrótce coś zaproponować.
Jak tu trafiłem – nie pamiętam… chyba link na Wyżu Nisz:)
Ziemia na fejsie – czemu nie, ale dla mnie jako czytelnika – niekoniecznie. Miły jest rytuał wpisywania tego adresu, klikania w ten skrót, sprawdzania, poświęcania uwagi. Na fejsie często odkładam przeczytanie subskrypcji na później (czasem na zawsze), bo „właśnie przeglądam fejsa”;)
Jeśli jednak Ziemia będzie na niebieskim portalu – dam lajka, na pewno. I niech rozszerza się krąg twojego pisania, bo to – bez zbędnej laurki – jedna z najciekawszych, najbardziej różnorodnych i najbardziej wyważonych pozycji w polskim necie muzycznym.
Ps. @Cyferki na obrazku: życzyć Ci Mariuszu takiej siły rażenia, czy niekoniecznie? :)
A ile by to kosztowało?
Mariusz twój blog jest na tyle opiniotwórczy i popularny, że nie ma zupełnie potrzeby, abyś przenosił go na FB.
Co innego jest z początkującymi blogerami muzycznymi, którzy bez FB nie mają szansy „zaistnieć” w świadomości czytelników, przez co muszą borykać się z dylematami i frustracjami jakie wyżej skrzętnie wymieniłeś. Są to też moje dylematy.
Swój blog prowadzę bez potrzeby lansowania się gdzie popadnie (jedynie sporadycznie i tylko pod adekwatnym tematem dopinam swoje linki do innych blogów; nie włączam się na siłę w dyskusje w których nie mam nic nowego do zaoferowania; nie wrzucam klipów bez komentarzy, nie wstawiam newsów skopiowanych z powszechnie odwiedzanych portali itp…)
Przy takich praktykach moje statystyki po ponadrocznej działalności (96 postów) to: fanów na fanpejdżu 182, wejść na blog 17184; najpopularniejszy wpis: Ament UL/KR 587 wejść(podlinkowany przez profil zespołu w dniu premiery), wejścia w styczniu: 2578, ostatni post (Actress): 34 wejścia.
Gdybym nie pojawił się na FB, a moje posty nie byłyby czasem udostępniane, to myślę, że mój blog osiągnąłby maksymalnie 15- 20% obecnego zainteresowania.
Reasumując: Ziemia Niczyja nie potrzebuje sojuszu z FB, bo jest tworem samoistnie obecnym w świadomości fanów muzyki w Polsce.
Mariusz najlepszym przykładem na popularność bloga jest według mnie ilość wejść na niego w momencie przerwy w publikowaniu (kiedy ludzie nerwowo sprawdzają czy jest już coś nowego do przeczytania). Jeśli ta statystyka jest dla Ciebie satysfakcjonująca to po co myśleć o fejsie?
mnie jako czytelnikowi wystarcza kanał RSS. rozumiem jednak podobne rozterki, sam nie mam blogowego profilu na FB, choć ciągle o tym myślę, ale nadal nie wiem, czy to dobry pomysł.
Fejs zjada dyskusje na blogach. Przy czym zje je i jeśli na niego wejdziesz i jeśli nie wejdziesz. Tak samo jak kiedyś fora zjadły listy dyskusyjne, a potem blogi zjadły fora.
(Ja tam marzę o powrocie do internetu z roku 2002…)
Tak, posiadam ten album, oczywiście w wersji classic. Przy czym koszty przesyłki kurierskiej trochę mnie zaskoczyły (widełki cenowe podane na stronie w moim przypadku oznaczały 22,50 GBP). Mogę nieco więcej napisać o tej pozycji, jeśli jest zainteresowanie taką mini-recenzją.
Na końcu książki w spisie osób, które wsparły w jakiś sposób jej powstanie, jest sześć polsko brzmiących personaliów. Ciekawe, czy ktoś z nich tu zagląda.
Odpowiadając na razie tylko na końcowe pytanie, nie robi mi to różnicy. Śledzę rss i regularnie zaglądam.
Dzięki za głosy.
Bartek – pytam o potrzebę wprowadzenia Ziemi na Facebooka nie dla podkręcenia statystyk, tylko ułatwienia życia dotychczasowym czytelnikom, bo może opieranie się FB to jak nieudostępnienie RSS-a pięć lat temu (?).
Airborell – przy czym fora, a jeszcze bardziej listy dyskusyjne, tez były przestrzenią (pół)zamkniętą. Wydaje się, że szczyt epoki blogowej przynajmniej pod kątem umiejscowienia i dostępu do dyskusji był najbliższy ideałowi. Co innego jakość tych dyskusji, tutaj owe (pół)zamknięte przestrzenie sprawdzają się często lepiej, nie wiem.
Artur – w pierwszy dzień wiosny zawsze pojawia się tutaj wpis o Talk Talk. Niezależnie od własnych planów, chętnie udostępnię Ci natenczas łamy dla takiego tekściku. Straszna cena tej przesyłki, szczególnie w kontekście darmowych przesyłek z brytyjskiego Amazonu przy zamówieniach powyżej 25 funtów.
„trzy osoby na profilu czwartej obrzucały się komentarzami na oczach tuzina”
– jeśli dla takich uwag trzeba ograniczyć fejsa, to obiecuję, że ograniczę. W punkt….
Domyślam się, być może źle się wyraziłem.
Jak widzisz jesteśmy, tu, dyskutujemy, nie sprawia nam to trudności.
Sądzę, że obecność Ziemi na FB w większym stopniu zaowocowałaby by relacjami towarzyskimi niż merytorycznymi dysputami. Tak to już jest na fejsie podlajkujesz, udostępnisz, przybijesz piątkę, ot co.
Ludzie, którzy autentycznie chcą dyskutować o muzyce znajdą Cię sami na blogu.
Zresztą charyzmatyczna osobowość poradzi sobie i tu i tam.
Ps. Jednak prawdą jest, że pierwsze co zrobiłem po obejrzeniu ilustracji tego posta, jeszcze przed jego przeczytaniem to wpisałem w wyszukiwarkę FB Ziemia Niczyja :)
Z moich statystyk wynika, że użytkownik wchodzący na PopUp z FB spędza na stronie 50% czasu, który spędza użytkownik wchodzący z google’a. Zanim więc wejdziesz na (w?) fejsbuka przygotuj sobie zestaw przebojowych pierwszych akapitów ;-)
Ziemię śledzę już od długiego czasu. Chyba nawet tekst o Talk Talk mnie przywiódł, ale ręki nie dam sobie obciąć, bo to mógł być również kiosk.
W każdym razie Facebook mam, ale nie pamiętam kiedy ostatni raz kliknąłem like, a tym bardziej zostawiłem komentarz. Traktuję go bardziej jak RSS dla ulubionych stron, które zwykle publikują na wallu więcej niż na stronie. Prawdę mówiąc obecność Ziemi na facebooku mogłaby być przydatna właśnie pod kątem dowiadywania się o artykule zaraz po publikacji. Mam jednak nieodparte wrażenie, że korzystałbym nadal tak jak do tej pory, czyli sprawdzał 1-2 razy w tygodniu stronę i czytał wszystkie teksty, które się do pojawiły.
I w zasadzie to najbardziej lubię. Posty na facebooku walczą o uwagę tu i teraz, a później znikają gdzieś pomiędzy innymi (tym bardziej, że wiele stron ciągle wrzuca jakieś fotki, żeby podtrzymać ilość publikacji w tygodniu), a tutaj wchodzę jak mam więcej czasu i mogę nie tylko skupić się na lekturze, ale też posprawdzać, że tak powiem, kontekst sprawy czy odnośniki tak częste w Twoich tekstach. Oczywiście Facebook miałby dla Ciebie i niektórych czytelników wiele plusów, sam jestem jednak pewien, że formy korzystania z bloga bym nie zmienił.
Interesuję mnie natomiast, czy za Facebookiem nie poszłaby zmiana sposobu prowadzenia. Czy to właśnie nie jest ta pułapka wejścia w zbytnią interakcję z czytelnikiem, tym co się najbardziej lajkuje, klika, itp.
Nie liczyłbym na rychły zgon FB (choć „rychły” to pojęcie wględne – ale w kategoriach sieciowych kolejne 5-10 lat to wieczność, prawda?). Zakładaj więc profil zamiast dzielić włos na czworo. Będą komentarze stałych bywalców tu, będą licytacje na cięte riposty tam, nic ci nie ubędzie, a pewnie zyskasz paru nowych czytelników. O których powinieneś powalczyć nie dla zaspokojenia swej próżności, ale dlatego, że fajne rzeczy dobrze piszesz, więc lepiej, żeby to dotarło do większego grona.
Ja też dotarłem tutaj poprzez wpis o Talk Talk. Dzisiaj to mój ulubiony blog muzyczny w sieci. Jedno z głównych źródeł poszerzania horyzontów. Cieszę się, że pojawiły się linki do streamów. Poza tym nie obraziłbym się jakby lista najlepsze z pojawiała się wraz z pierwszą ciekawą płytą danego roku i była „na bieżąco” aktualizowana, bo sporo czasu zajmuje dotarcie i „przekopanie się” przez rzeczy, których samemu się wcześniej nie odkryło. A proszę wierzyć, że staram się dotrzeć do wszystkiego i zawsze kilka płyt już ze mną zostaje i to, poza ciekawymi wpisami, chyba największa wartość zieminiczyjej dla mnie. Jest mi obojętne czy pojawi się także na FB (większość jego plusów i minusów już zawarto powyżej), bo tam wszystko żyje chwilę, a tutaj się wraca.
Fejsa nie mam, więc dla mnie jest dobrze tak, jak jest. Wydaje mi się, że w przypadku tego bloga najważniejsza jest nie tyle klikalność, co raczej trafienie do właściwych odbiorców i to chyba działa i bez facebooka. Relacja bliskość/dystans z autorem jest w przypadku bloga chyba idealnie wyważona i dzięki temu dyskusje są merytoryczne zamiast zmieniać się w pogaduszki. Wiem że i na fejsie jest to możliwe, choć ciężej zachować równowagę i siłą rzeczy prywatna komunikacja miesza się z publicystyką, która może być interesująca także dla „nieznajomych” (np. profil Michała Oleszczyka).
Mnie się wydaje, że facebook powinien bardziej być od krótkich komunikatów i prywatnych kontaktów z czytelnikami/znajomymi, blog od „właściwych” publikacji.
Dobrze prowadzone blogi mają tyle wspominanych tutaj zalet, że raczej szybko nie znikną, a z fejsem to nigdy nie wiadomo. Domyślam się, że jeśli tylko pojawi się coś bardziej nośnego, facebook zniknie tak szybko, jak się pojawił. Ciekawym faktem jest np. to, że dojrzewająca młodzież amerykańska nie chce zakładać konta na fejsie, bo tam są już ich rodzice, co nie jest z ich perspektywy zbyt fajne.
a Kanye nie ma fejsa a jakoś wszyscy za nim szaleją i wszystko o nim wiedzą! Można?Można.
Z perspektywy czytelnika: nie wydaje mi się, aby blog o takiej renomie jak Ziemia potrzebował oficjalnego profilu na FB, a gdyby ten ewentualnie powstał, z pewnością by mnie rozleniwił. Mam niewielu znajomych, więc większość powiadomień otrzymuję właśnie od polubionych stron (z których większość stanowią blogi i portale publicystyczne o muzyce)i zdarza mi się zauważać, że przez rozproszenie uwagi po pewnym czasie zapominam, jaki wpis/artykuł został opublikowany na jakiej stronie. Nie wspominając już o problemie odraczania, który pojawia się przy każdym logowaniu do facebooka – zdaję sobie sprawę z tego, że ten portal jednak rozprasza, więc często zapisuję teksty w zakładkach i „klikam” w nie dopiero wtedy, gdy nie jestem zalogowana. Tak ku lepszej koncentracji, aby lepiej i pełniej przyswoić sobie treść. Z perspektywy takiego czytelnika jak ja (a pozwalam sobie na założenie, że jest ich zauważalna grupa) obecność (lub nieobecność) Ziemi Niczyjej na FB nie ma żadnego znaczenia. Ba, przyznam nawet, że sprawia mi pewną frajdę to staromodne wpisywanie adresu w przeglądarkę – to miła odmiana od facebookowego przebodźcowania :)
Poza tym zgadzam się z Tobą w kwestii facebookowych kontaktów środowiskowych – mam wrażenie (nie wiem, czy właściwe), że oka tej sieci się zacieśniają, a wcale nie przekłada się to na wyższy poziom dyskusji o muzyce.
Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze.
I jeszcze w ramach postscriptum takie oto znalezisko weekendowe:
Wewnątrz lokalu (firmy Adobe) hasło było powtórzone, niestety (dla mnie) z dopiskiem: „Myth No. 24:”
Ciekawe konta/profile na facebooku to te, które wnoszą jakąś wartość dodaną, a nie są tylko chwytliwym tytułem i linkiem.
Z drugiej strony nawet wśród tych ostatnich są profile prowadzone z pomysłem i kosekwencją, są też głupkowato – kumplowato – nieporadne.
Używam facebooka jako feedu z newsami/artykułami, więc tak, będę korzystać z profilu ZN, ale ja i tak zaglądam tu stosunkowo regularnie.
[…] Za waszą zgodą odpuściłem sobie Fejsa, za to pod wpływem powyższej konstatacji – a po prawdzie z polecenia redaktora – założyłem konto u konkurencji. Dla tych, którym tempo aktualizacji bloga, a szczególnie publikacji Kiosków wydaje się zbyt powolne i woleliby dostawać te linki pojedynczo i od razu. I druga skrajność: dla zaglądających sporadycznie i gubiących przez to kawałki z blogowego playera, bo i je postaram się tweetować. […]