Beksa

Nieczęsto ostatnimi czasy (szerzej) recenzuję, więc skoro pojawiła się okazja napisać o solowym Arturze Rojku, zmieściłem nawet anegdotę. W szczególe szacunek, w ogóle jednak rozczarowanie.

.

Fine.




7 komentarzy

  1. airborell pisze:

    Jeśli Beksa jest najlepszym fragmentem tej płyty, to ja naprawdę boję się sięgać po całość. I tak, bardzo lubię rozmyślać przy śniadaniu o miłości w czasach popkultury i uważać na tramwaje.

  2. Mariusz Herma pisze:

    Jeśli Beksa Ci w ogóle nie podchodzi, to może z resztą też będziesz miał na odwrót, niż w moim przypadku, i pozostałe pół godziny Ci się spodoba?

  3. przemek pisze:

    moim zdaniem troche zbyt bezwzględnie obszedłeś się z tym albumem, do połowy jest więcej niż przyzwoity , dopiero później się sypie

  4. Mariusz Herma pisze:

    Stąd szóstka – „dobry” – i mowa o utworach umiarkowanie, ale jednak udanych. No i oceniamy całokształt, a jako całokształt się nie bardzo broni.

    Zupełnie serio myślę, że kolejna płyta Rojka wolnego od pozamuzycznego bagażu, płyta bez wagi manifestu i zarazem autobiografii, powinna być znacznie lepsza.

  5. fripper pisze:

    Tak się składa, że miałem okazję być na pierwszym w ogóle (czy jak to określił Rojek – „zerowym”) solowym koncercie AR, który jakimś cudem miał miejsce w moim mieście, w instytucji, w której pracuję (na scenie, na której i Ty się nieraz pojawiałeś). Koncert podobał mi się o wiele bardziej niż niegdysiejszy wsytęp Myslovitz. Mimo odczuwalnego zdenerwowania muzyków, wyszło całkiem nieźle. Zwłaszcza bisy były udane: powtórzony „Beksa” i „Good Day My Angel” w wersjach wydłużonych, z dodanymi postrockowymi odjazdami i już bez takich nerwów. Wtedy też (tydzień przed premierą) kupiłem płytę.
    Początkowo byłem rozczarowany. Miałem wrażenie, że nowy materiał jest bardzo bezpieczny. Oczekiwałem jednak czegoś bardziej odjazdowego, eksperymentalnego, zdecydowanie dalej od macierzystego zespołu i na pewno mniej radiowego. Stopniowo, po wielu przesłuchaniach, zacząłem się przekonywać, a nawet bardzo lubić tę płytę. Nie jest to rzecz wybitna, ale ma swój klimat. Wątek autobiograficzny akurat moim zdaniem jest przekonywującym spoiwem całości i nadaje płycie osobistego, nawet konfesyjnego charakteru. Poza „Beksą” wymieniłbym jeszcze kilka naprawdę niezłych momentów z „Czasem który pozostał” na czele. Wbrew temu co piszesz, mnie ta płyta jako całość przekonuje bardziej niż jej poszczególne elementy. Czyli na odwrót niż w przypadku Myslovitz, gdzie zawsze wolałem wybrane utwory od całych płyt.
    Wciąż jednak liczę na więcej odwagi w przyszłości.

  6. Mariusz Herma pisze:

    O, to mam anegdotę do recenzji następnego Rojka :-)

    Przegapiłem pierwszy (chyba już oficjalnie) koncert w Palladium, może też pomógłby przez to początkowe rozczarowanie się przebić i do płyty się przekonać. Chociaż nie wiem, czy to słuchacz powinien się przekonywać do muzyki – czy nie ona jego przekonywać do siebie.

  7. wieczór pisze:

    byłem na jego koncercie w palladium. rzeczywiście, nowe rzeczy lepiej wychodzą na żywo, czego nie można powiedzieć o piosenkach myslovitz (zagrał dwie). szczególnie good day my angel mnie rozczarowało, bo pod koniec zaczął bawić się w my bloody valentine i nie szło wytrzymać nawet daleko od sceny. z kolei dwa fragmenty z „uwaga, jedzie tramwaj” („dom nauki wrażeń” i „trujace kwiaty”) całkiem przyjemnie.

Dodaj komentarz