O prasie muzycznej (odc. 43)

O prasie muzycznej (odc. 43)

Pomyliłem się. Dwa i pół roku temu obstawiałem, że gdy sprzedaż legendarnego pisma New Musical Express spadnie poniżej 20 tysięcy egzemplarzy – czyli czerwonej linii w żywocie równie zasłużonego Melody Makera – tytuł zniknie. Tymczasem ostatnie dane mówią o 14 tysiącach grzbietów, plus tysiącu w sprzedaży cyfrowej. A papierowe NME wciąż trwa.

Jak długo jeszcze? Zainteresowanie nim spada w tempie 20-30 proc. rocznie. Podobnie jest z prestiżowym Q. I tylko nieco lepiej z Mojo oraz Uncutem, którym co roku ubywa co dziesiąty czytelnik. O czym przypomniał mi wpis Bartosza Nowickiego, nawiązujący z kolei do marcowej dyskusji toczącej się tutaj.

Jeśli nigdzie nie dojrzycie u mnie żalu za takim stanem rzeczy, to nie dlatego, że nigdy nie przestawałem w empikach przy półce z prasą muzyczną, polską i zagraniczną. Wynika to raczej ze świadomości, że dziś bym nie przestawał. Nawet gdyby półki te wypełniały najmocniejsze tytuły z przeszłości, w kondycji równie dobrej, jak przed laty.

Ówczesna formuła pisania o muzyce spełniła swoją rolę, ale zużyła się. Teksty legend krajowych i światowych – wówczas bezcenne i równie ekscytujące, co muzyka, o której opowiadały – czytane dzisiaj zazwyczaj nudzą. Potwierdza to stosunkowo skutecznie broniące się przed upływem lat „The Wire”. Już kilka lat temu odechciało mi się je czytać, choć dopiero rok temu zdałem sobie z tego sprawę. Z ulgą. Za to nie potrafiłbym zliczyć, ile świetnych tekstów o muzyce przeczytałem w ciągu ostatniej dekady w internecie.

Idealizowanie przeszłości wynika według mnie nie tylko z faktu, że tak po prostu jesteśmy skonstruowani: płyty, filmy, książki, miejsca, ludzie poznawani w latach nastoletnio-studenckich mają tendencję do pozostawania na zawsze tymi najlepszymi. W przypadku słuchacza/czytelnika z naszego kawałka świata dochodzi jeszcze kwestia apetytu. Zaspokajanie głębokiego głodu rodzi satysfakcję niezależnie od tego, czym się ów głód zaspokaja. Bartosz pisze:

Mam wrażenie, że w tamtym okresie doszło do totalnej synergii między autorami, którzy bez pomocy internetu dogłębnie, przystępnie i z pasją prezentowali swoją wiedzę na temat awangardy muzycznej i kontrkultury a czytelnikami, którzy obdarzyli swoich wybrańców pełnym zaufaniem, co do ich wiedzy i estetycznych wyborów.

(…)

Swoimi autentycznymi i bezkompromisowymi sądami wywoływali niejedną kulturową i muzyczną dyskusję. Nazwiska ich były sygnaturą fachowości i erudycji dziennikarskiej, i nie bez przyczyny stały się ikonami inspirującymi całe kolejne pokolenie krytyków. Magazyny zaś w dużej mierze kupowane były właśnie ze względu na skład redakcyjny.

Przypomina mi się onetowy wywiad z Rafałem Księżykiem. Wspomina tam, że „w owych czasach świetności w redakcji paliło się jointy. Czas spędzało się bardzo miło, non stop słuchało się dużo muzyki i nie było problemem przyjść wcześniej do pracy po to, żeby do popołudnia mieć przesłuchanych dziesięć płyt i kilka zrecenzowanych”.

W tej arkadyjskiej atmosferze mógł faktycznie objawiać się jakiś geniusz, który pozwalał do południa przesłuchać 10 płyt i połowę z nich kompetentnie zrecenzować. Nie wiem. Mnie porządna recenzja zabiera dzień pisania poprzedzony kilkoma słuchania. Obstawiam jednak, że owe teksty nie były ani lepsze, ani gorsze merytorycznie – choć może efektowniejsze stylistycznie – od powstających dziś. Ekscytowały nas bardziej przez wspomniany głód: muzyki i publicystyki. Tak jak zdzierało się taśmy, których dziś byśmy nawet nie przeskipowali, tak też pożerało się teksty o artystach i płytach, których nie dało się znaleźć w prasie internetowej. Bo jej jeszcze nie było.

We wczesnej podstawówce poza półką z kasetami magnetofonowymi miałem klaser, w którym kolekcjonowałem folie zdarte – a raczej zdjęte z chirurgiczną ostrożnością – z pudełek kaset czystych. Miałem też kolekcję zużytych baterii duracell. Jeśli dzisiaj za tamtymi utraconymi emocjami jakoś tęsknimy, to warto pamiętać, że wywoływała je tyleż sama muzyka/krytyka, co kontekst, w którym je chłonęliśmy. Nie oznacza to, że nie kibicuję papierowej rezurekcji. Kibicuję każdej nowej inicjatywie papierowej. Dokładnie tak samo, jak kibicowałbym internetowej.

Fine.




4 komentarze

  1. wieczór pisze:

    Gdyby ktoś był zainteresowany, M/I ukaże się na papierze: http://polakpotrafi.pl/projekt/kwartalnik-muzyczny

  2. Mariusz Herma pisze:

    Właśnie wszedłem, żeby dopisać postscriptum. Gratulacje!

  3. Wiesz to, a ja odnoszę wrażenie, że magazyny papierowe przestają ludzi interesować z uwagi na to, iż tematy z nich ujmowane są jakby z epoki „złotych” lat papierowych mediów. Sposób pisania nie zmienił się. Często łapie się na tym, iż przeglądając wiele tygodników nic nie znajduje dla siebie, bo treść z nich zawarta już się zdeaktualizowała. Myślę, że prasie papierowej brakuje myślenia będącego skrzyżowaniem Businner Insidera, Buzzfeeda i Thumpa. Albo treść jest przeinktualizowana, albo jest zbyt banalna – newsowa, co w erze darmowych newsów nie ma racji bytu.

  4. Trafne! Mam sentyment do wszystkiego co było tylko na papierze. Dziś ludzi piszących o muzyce jest cała masa. jedni robią to lepiej, inni gorzej. Jedni profesjonalnie, a inni mniej. Jedni używają nadal kalki, nawet w sieci , a inni nie ;)

Dodaj komentarz