Znaki czasu

Znaki czasu

Znajoma, z którą obejrzałem wreszcie „Boyhood”, stwierdziła po wyjściu z sympatycznie opustoszałego jak zawsze kina Iluzjon, że to jeden z tych filmów, po obejrzeniu których w zasadzie nie ma się nic do powiedzenia. Dopiero po jakimś tygodniu, przy jakimś śniadaniu, łapiesz się na tym, że opowiadasz współbiesiadnikom, jaki to fenomenalny film widziałeś przed tygodniem.

A omawiać można mnogość rzeczy. Od karkołomnego pomysłu i wszystkiego, co musiało stać za jego realizacją – choćby skrzykiwanie co kilka lat tej samej ekipy, której najważniejszy aktor w zasadzie nie jest aktorem – po efektowne przełożenie owych 12 lat kręcenia na 165 minut wyświetlania. Być może za tydzień dopadnę kogoś przy jakimś śniadaniu. Tu chciałem o jednym: znacznikach czasu.

Reżyser nie musi po każdym cięciu wypisywać rzeczy w rodzaju „3 years later”, bo upływ lat w przybliżeniu można wyczytać z twarzy bohaterów. A precyzyjnie z ich dialogów. Wyścig Obamy z Bushem. Dyskusje o być albo nie być na Facebooku. Wątek podsłuchów NSA. W tej oderwanej od świata historii świata jest wbrew pozorom całkiem sporo. No i są znaczniki muzyczne.

„Boyhood” zaczyna się od „Yellow” Coldplay, zaraz potem słyszymy „Oops I Did It Again” w wykonaniu córki reżysera. Dalej The Hives, Blink 182, Aaliyah, Cat Power. Wiemy, gdzie jesteśmy. Przez Gnarls Barkley docieramy do Vampire Weekend i Phoenix, wreszcie wraz z Lady Gagą wkraczamy w dorosłość. Potem rock po raz kolejny zmartwychwstaje dzięki Kings of Leon, Arcade Fire czy The Black Keys. Za chwilę konkretną datę znowu wypunktują Gotye i Kimbra.

W sumie naliczyłem ponad 50 piosenek, z których sporą część (współ)śpiewają aktorzy. O dobór piosenek reżysera filmu, Richarda Linklatera, pytał Janusz Wróblewski, a ten szczerze odpowiedział:

Nie miałem pojęcia, czego słuchają ośmio-, dwunastolatki. Pomagali mi się w tym rozeznać konsultanci. Z Ethanem [Hawke], który ma wyrobiony gust, sprawa była prosta. On lubi Pink Floyd, Radiohead, Beatelsów, i to dyktowało wybór. Przebój „Get Lucky” Daft Punk w finale poniekąd narzucał się sam.

I tu pojawia się ciekawy wyłom w konsekwencji reżysera. Bohaterowie „Boyhood” rozmawiają o Obamie, Iraku, Facebooku i NSA, bo w chwili kręcenia danych scen rzeczywiście tematy te dominowały w codziennych rozmowach. Wyglądają tak, jak wyglądają, bo tak wówczas wyglądali. Z muzyką jest inaczej.

Znaczniki muzyczne nie zapisywały się na filmie wraz z jego kręceniem. Z nielicznymi wyjątkami – gdy Samantha jara się klipami Lady Gagi albo gdy Mason senior puszcza Masonowi juniorowi Wilco – znaczniki muzyczne dodano po fakcie. Dzisiaj. Według dzisiejszych wyobrażeń na temat powszechnych fascynacji sprzed lat. I to przefiltrowanych przez gust jednego z aktorów – wcale nie pierwszoplanowego.

W tym jednym wymiarze „Boyhood” nie jest więc (bezcennym) zapisem, ale (tylko) próbą odtworzenia ówczesnego ducha (ówczesnych duchów). Mimo że filmu słucha się równie dobrze, jak go ogląda, w tym jednym aspekcie wydaje się więc straconą szansą. Dobrze pokazuje to zresztą przypadek Daft Punk, o którym wspomina wyżej reżyser. Rzeczywiście narzucał się sam. Tyle że z finalnej wersji reżyser „Get Lucky” ostatecznie wyciął. I zamiast niego wstawił nijakie kalendarzowo Arcade Fire.

 

Fine.




5 komentarzy

  1. szary czytelnik pisze:

    Coś czuję że przegapiłbym ten film, gdyby nie ten wpis. Dzięki, chętnie go obejrzę!

  2. Mariusz Herma pisze:

    Obejrzyj!

  3. młoda pisze:

    Bardzo trafne i świeże spostrzeżenia, choć ośmielę się stwierdzić, że gdyby akcja tego filmu toczyła się w Polsce (jakkolwiek abstrakcyjna to perspektywa), ten „soundtrack do dorastania” brzmiałby zupełnie inaczej, a aktualność poszczególnych utworów grałaby mniejszą rolę (przynajmniej biorąc pod uwagę wrażliwość głównego bohatera). Jestem akurat w wieku Masona i gdy wspominam moją grupę rówieśniczą z czasów szkolnych, dochodzę do wniosku, że przeważnie byliśmy rockistami – słuchaliśmy grunge’u, classic rocka, prog rocka (choć trudno mi powiedzieć, na ile to reprezentatywna grupa, a na ile po prostu mój przypadek). „Boyhood” to z całą pewnością uniwersalny film – nie podważam tego – ale wyobrażam sobie, że moim rówieśnikom z Ameryki łatwiej przychodzi utożsamić się z Masonem. Z drugiej strony rozumiem, jak ważna jest w przypadku tego filmu ścieżka dźwiękowa, w końcu ma puentować ciągłość wydarzeń, a Linklater rzeczywiście mógł wybrać lepiej.

    Bardzo mnie cieszy post o „Boyhood” na Ziemi Niczyjej – dziękuję. Szary czytelniku, marsz do kina :)

  4. Mariusz Herma pisze:

    W mojej podstawówce ogólny pop walczył z polskim hip-hopem, chyba tyle. W liceum pojawiły się jeszcze frakcje metalowców i nu-metalowców – i oni byli rzeczywiście wyraziści. Reszta się tak bardzo z gustami nie afiszowała i była w miarę otwarta. Np. progrockowcy, z którymi miałem do czynienia (i do których się pewnie jedną nogą zaliczałem), to wbrew stereotypowi byli ludzie o najszerszych gustach, słuchający z jednej strony Opeth, z drugiej Autechre, z trzeciej poważnej kameralistyki, a Marillionu od święta.

    Polska playlista oczywiście musiałaby być inna, choć dla „takiego” akurat bohatera może nie tak odległa klimatem – zamiast Hives, Wilco, VW czy Kings of Leon – Myslovitz, TCIOF, Muchy i UL/KR?

  5. b pisze:

    Wpis fajny. Lubie czytać tu wpisy.

    Film jednak przeciętny i nudnawy.
    Przerost formy nad treścią.
    Niezrozumiały pomysł z tymi samymi aktorami zbierającymi się co kilka lat.
    Kolejna forma podglądactwa, para-dokumentu i wielkiego brata.
    Ponadto natrętnie zamerykanizowany.

Dodaj komentarz