Połowicznie tylko uczestniczyłem w tegorocznych targach Co Jest Grane, bo jedynie w sobotę. Z jej programu najbardziej ciągnęło mnie ku bliźniaczym panelom o Niemczech i krajach Bałtyckich. W obu przypadkach – w relacji do Polski. I z tychże paneli dwie krótkie obserwacje:
• Niemcy to rynek pofragmentowany. O ile w innych krajach – od Wysp przez Francję po Polskę – wystarczy zazwyczaj podbić stolicę i reszta podąży, to w Niemczech mają cztery mocno od siebie niezależne centra opiniotwórcze: Berlin, Hamburg, Monachium i Kolonię. Każdy z tych lokalnych rynków ma własne media – ogólnokrajowych rozgłośni innych niż poważne tam brak – każde ma też własne preferencje i nieco inną publiczność. Z każdym trzeba się więc oddzielnie napracować, żeby coś osiągnąć. Ale jak się nie uda z jednym, zawsze można spróbować gdzie indziej.
• Kraje bałtyckie dążą nie tyle do integracji swoich scen (trochę o nich pisałem w niby-relacji z Tallin Music Week), co do stworzenia jednej sceny. Tak, aby punktem wyjściowym dla rozpoczynającego karierę artysty z Estonii, Litwy czy Łotwy nie był Tallin, Wilno czy Ryga, lecz wszystkie trzy. Odzwierciedla się to w praktykach tamtejszych biur eksportowych. Jak to ujął któryś z prelegentów, starają się nie działać „egoistycznie”, czyli wyłącznie wpychać własnych artystów w cudze kluby. Ściągają także wykonawców z krajów sąsiednich do siebie. Zatem współpraca na własnym terenie, a nie tylko konkurowanie – najczęściej zresztą o uwagę Londynu czy Berlina.
I tutaj padła bardzo ciekawa obserwacja powiązana z panelem niemieckim, na którym dyskutowano o wbijaniu się na tamtejsze festiwale – albo na amerykańskie SXSW. Ktoś wspomniał, że starania o taką przepustkę oraz ewentualny wysiłek wyjazdowy często okazują się niewspółmierne do rezultatu. Bo oto w słynnym Teksasie pod sceną pojawia się piętnaście osób, z czego połowa to znajomi ekspaci. Najpierw konkuruje się z setkami zespołów o miejsce w line-upie, potem – z dziesiątkami o uwagę publiczności.
Alternatywną opcję zaproponowano na panelu bałtyckim: a gdyby tak przyjechać na litewski Positivus albo wspomniany Tallin Music Week? Łatwiej się dostać, łatwiej zwrócić uwagę, a co najlepsze – szanse na to, iż usłyszy cię dziennikarz brytyjski, niemiecki czy skandynawski albo inny branżowy działacz są w praktyce większe niż na wspomnianych spędach zachodnich. Tym bardziej że festiwale te bardzo świadomie parują wykonawców z zapraszanymi gośćmi. Czyli dość karkołomny, ale po chwili zastanowienia przekonujący pomysł, by podbój Zachodu zaczynać od Wschodu (Północy, Południa).
Z miłych niespodzianek – w gronie prelegentów panelu bałtyckiego niespodziewanie pojawił się bihajpowy korespondent z Białorusi.
*
Nie tylko ze względu na pisany niedawno tekst wybrałem się też na panel o prasie papierowej, ale po raz kolejny składną dyskusję wykluczyła klęska urodzaju. Siedmiu gości, w tym dwoje anglojęzycznych, plus prowadzący – to nie mogło się udać. Samo przedstawianie gości i rundki podsumowujące przy takich składach zajmują ćwierć czasu przewidzianego na debatę.
Ominął mnie gwiazdorski panel kobiecy – jak było?
Na zdjęciu (foto: CJG) Paula i Karol, którzy po tak roześmianym koncercie zebrali pewnie mnóstwo zaproszeń i z zachodu, i ze wschodu.
[…] South By Southwest. Tyle że koszty były ogromne, a efekty mizerne. Pisałem już o tym w relacji z targów Co Jest Grane: zespół przygotowywał się miesiącami do podróży, podatnik wykosztował, a nam miejscu nasza […]
[…] Na tej warszawskiej przegapię pewnie piątkowe spotkanie z Lucasem Knoflachem z Sound Diplomacy. Chciałbym za to dotrzeć na dyskusję Karola (tego od Pauli), przedstawiciela Alkopoligamii i menedżera Rysów & The Dumplings. A szczególnie na sobotnie spotkanie z szefową Tallin Music Week, jedną z najciekawszych panelistek zeszłorocznego Co Jest Grane. […]