Długo bym się nie zastanawiał. Oczywiście są Chile i Meksyk skupiające to, co najlepsze na całej scenie latynoskiej. Jest Izrael, rozpostarty pomiędzy kulturami i niebywale rozwinięty infrastrukturalnie, oraz coraz ciekawszy dla mnie Bliski Wschód – dzisiaj publikujemy tamtejsze ścieżki roku 2014. Są Indie i Pakistan, choć ich alternatywa mimo rozmiarów samych krajów nie większa jest od naszej. Są Słowacja i Czechy, w przypadku których zachodzi odwrotna dysproporcja.
Gdyby było trzeba, wystarczyłyby mi Japonia i Brazylia.
Japonia, bo niebywale różnorodna. Nasi Japończycy wybrali 50 płyt roku nie tylko bez trudu, ale też ograniczając się w zasadzie do tamtejszego indie. Cieszyłem się tutaj, że zdołaliśmy wybrać zacną polską trzydziestkę, ale umieściliśmy na niej przecież zarówno drugą najlepiej sprzedającą się płytę minionego roku, czyli Artura Rojka, jak i szereg płyt, których nakład zmieścił się zapewne w trzech cyfrach. Gdyby Japończycy równie szeroko (!) spojrzeli na swoją scenę, potrzebowaliby trzycyfrowego zestawienia.
Brazylia ze względu na jakość. W zestawieniu z japońskim tamtejsza scena – co pokazuje także nasz wybór 30 brazylijskich płyt roku – wydaje się relatywnie jednorodna. Są oczywiście różne instrumentaria i inspiracje, ale nad tym wielkim krajem wisi jakby wspólny duch muzyczny. Odległe chronologicznie i geograficznie płyty mogą się przez to wydawać zbyt do siebie podobne i rozumiem tych, których Brazylia szybko nuży. Mnie brak zaskoczeń stylistycznych rekompensuje poziom tamtejszego songwritingu. Dobry smak, którego brak dyskwalifikuje 90% muzyki z innych krajów. Tutaj proporcje są odwrotne.
No i w zasadzie wszystko można legalnie ściągnąć za darmo.
W minionym roku zacząłem odkrywać brazylijską klasyczną scenę, tj. Milton Nascimento, Walter Wanderley czy Lo Borges. Od siebie polecam coś takiego jak Seu Jorge & Almaz i ich self-titled. Kupiłem jakiś czas temu za marne grosze, a wraca na odsłuch bardzo często.
Tak, ich płyta z 2010 roku (self-titled) to przegapione arcydziełko. Co do klasyki brazylijskiej – nie da się ukryć, że spotkanie z nią to jeden z najprzyjemniejszych momentów poznawania muzyki w ogóle :-)
I właśnie to boli, że obracamy się w anglosaskich rytmach, a zapominamy o reszcie świata. Ech…